24-10-2016
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Goplana", nie "Balladyna"


Kiedy podnosi się kurtyna na wielkiej scenie Opery Narodowej, obraz, który formuje chór sugeruje od razu, że oto będziemy mieli do czynienia z wyobraźnią szczególną i wyjątkową, w teatrze współczesnym spotykaną tylko w spektaklach Janusza Wiśniewskiego. Na pustą scenę "wpływa" ludzka gromada niczym dręczące bohaterów zmory, która kiedy już ustawi się jak do fotografii i stanie się nieruchomym kadrem malarskiego płótna, rozpoczyna śpiew:

   

Nad jeziorem mgła spoczywa.
Tuman rozległ się szeroko.
Co się w głębi wód ukrywa,
Niech odgadnie ludzkie oko.

Dopiero potem wejdą na scenę Chochlik (Anna Bernacka) i Skierka (Karolina Sołomin), niejako anonsując pojawienie się Goplany, która jako "Tajemnicza, niezbadana / Duchów pani" wypłynie z "Tumanów mgły, / Z jeziora fali". Tak rozpoczyna się opera Władysława Żeleńskiego, w inscenizacji Janusza Wiśniewskiego, w której chyba po raz pierwszy zabrakło rozmieszczonych na rampie i po bokach żarówek, są natomiast napisy jakby kredą odciśnięte na tablicy, rzucone na czarne okotarowania.

Były dyrektor Teatru Nowego w Poznaniu po raz pierwszy z "Balladyną" Juliusza Słowackiego zmierzył się w 1979 roku właśnie w stolicy Wielkopolski, jeszcze za czasów Izabelli Cywińskiej. Dla wielu osób to dość mylące kojarzenie dzieła Żeleńskiego z "Balladyną" może wprowadzać zamęt w ocenie tego, co tym razem wykreował reżyser "Końca Europy". Albowiem libretto Ludomiła Germana odnosi się tylko do niektórych wątków z dramatu autora "Mazepy"(w libretcie nie występuje tak ważna w utworze postać Pustelnika czy Filona), co nie znaczy, że Wiśniewski nie zdołał w swoim autorskim spektaklu zawrzeć tego, co w samym utworze jest połączeniem drwiny, żartu, tragedii, poezji i ironii. Ta wielość stylistyczna znajdzie też swój wyraz w warszawskiej realizacji (choć akurat elementy ironiczne są u Żeleńskiego/Germana raczej śladowe), która staje się momentami misterium wykorzystującym jak najszersze spektrum możliwości teatralnej ekspresji, nie ograniczonej regułami tylko jednego gatunku. W TW-ON widać jak na dłoni umiejętność reżysera w opowiadaniu językiem teatru i odwagę operowania czystym znakiem plastycznym, nawet na zasadzie aluzyjnego cienia czy symbolu. Niekiedy zastosowanego przewrotnie, innym razem całkiem serio lub w formie groteskowego przewartościowania.

W widowisku Wiśniewskiego przestrzeń jest otwarta, a każdy użyty element scenografii (stoły, krzesła przede wszystkim, ale i jeziorna łódź będąca nie tylko obszarem dla schadzki Grabca z Balladyną, ale i miejscem zbrodni), w scenach zbiorowych w obrazie przypominającym młodopolski nadkabaret, ma swój jasno określony sens i wydźwięk. Sposób nasycania scen kolorami, szkicowanie postaci, zastosowane sprzęty i rekwizyty przypominają momentami linie charakterystyczne dla średniowiecznych i renesansowych malowideł (Wiśniewski nigdy nie ukrywał swojej fascynacji Boschem, Goyą, Breuglem czy Groszem, w "Goplanie" pojawiła się na zamku Kirkora ogromna sekwencja zainspirowana Emilem Nolde). To co będzie się wydarzać w tak konstruowanym terytorium ma przede wszystkim silne znamiona uniwersalizmu, porzucającego daleko to, co może nam się kojarzyć z cepelią słowiańskości czy najbardziej ogólnikowo pojmowaną fantastyką w pojęciu romantycznym. A wypływające z mgły latające stwory będą przydawać również sensów czysto baśniowych, bo reżyser z tego typu elementów wcale nie rezygnuje. Teatralna zapadnia pomoże z odmętów Gopła pojawić się na scenie samej Goplanie. Wszystko to razem wzięte jest kreacją niezwykle interesującej wizji poetyckiej, która łączy jakby dwie płaszczyzny, dwie perspektywy - z jednej strony jest bowiem realność wyświetlanych po bokach wypisów z "libretta", z drugiej jakby rodzaj przywoływania protagonistów samego dramatu, istniejących pośród zapomnianych w teatralnym lamusie marionet. Do tego tytułowa bohaterka wraz ze swym orszakiem istnieje na scenie zdecydowanie bliżej ludzi, niż w świecie przynależnym zaczarowanym duszkom i raczej cierpiąc z powodu przekleństwa wiecznego życia. Natomiast Kostryn, Kirkor i jego rycerska straż przypominają nasze pacholęce wyobrażenia o dawnych wojownikach zakutych od stóp do głów w żołnierski pancerz rodem z hollywoodzkiej baśni. Barokowość zaludnianej przestrzeni, pomieszana z elementami nadrealistycznymi towarzyszy przypowieści o ludziach, którym przyszło żyć w rzeczywistości iluzorycznych i względnych wartości, w świecie, gdzie zło niesie z sobą możliwość egzystencjalnego spełnienia i ziszczenia się swoich marzeń, ambicji czy aspiracji. Tyle że raz uruchomiona machina zbrodni bardzo szybko zaczyna się rozpleniać. Śmierć, Czas i Sprawiedliwość to wehikuły sądu, który w finale ukaże winnych boskim piorunem.

W dość statycznym spektaklu Wiśniewskiego - co nie ma wydźwięku pejoratywnego - widać jak na dłoni każdy fałsz w zespole aktorskim. Tutaj solista tak naprawdę nie ma się za czym schować, musi swój sceniczny żywot doprowadzić do maksymalnego skondensowania gestów i zachowań, skoncentrowania się na sile i mocy scenicznego istnienia. Może też posłużyć się modulacją głosu i plastyką ruchu. Co najbardziej przeszkadza u solistów to bardzo niedobra dykcja. Gdyby nie napisy nad sceną niewiele zrozumielibyśmy ze słów, które padają z ust Goplany w interpretacji Edyty Piaseckiej. Przyznam, że strasznie mnie irytowały te wyśpiewywane "wokalizy". Gdybyśmy nie kojarzyli, kim jest Balladyna nie wiedzielibyśmy po co Wioletta Chodowicz wychodzi na scenę. Przynajmniej w pierwszej scenie Katarzyna Trylnik jako Alina kradnie całą sekwencję siostrze, której twarz nie zdradza niczego, co chciałoby się w tej postaci zobaczyć. W tej sytuacji na plan pierwszy wysuwa się w tym spektaklu Małgorzata Walewska jako Wdowa. Przede wszystkim śpiewa tak, że rozumiemy każde słowo (Można? Można!), przy czym wnosi na scenę skupienie, temat i wie jaką sprawę ma do załatwienia. Nawet każde przejście jest nacechowane u niej znaczeniem i sensem tego z czym przychodzi i dlaczego na scenie się pojawia. Wokalnie też jest bez zarzutu. O Piaseckiej, z racji tego co wyżej, wypowiadał się nie będę. Chodowicz jawiła mi się raczej jako mało przekonana do swojej postaci, bo i w rysunku aktorskim, jak i wokalnym, raczej martwa, pozbawiona życia, wyrazu, bez intencyjnego podparcia wykonująca kolejne zadania. Przy czym głosowo bardzo podobna do tego, co prezentowała w niedawnej jeszcze "Pasażerce". Zbyt porównywalne to jakości jak na dwie tak różne struktury muzyczne. Ani Piaseckiej, ani Chodowicz nie udało się uwiarygodnić narastającego dramatu bohaterek wziętych z dramatu Słowackiego. Z postaci męskich zdecydowanie bardziej sugestywny był Grabiec w interpretacji Rafała Bartmińskiego, niż Kirkor Arnolda Rutkowskiego. Choć w konwencji spektaklu bez wątpienia najlepiej odnajdywał się Kostryn Mariusza Godlewskiego, dysponujący siłą prawdy scenicznej osobowości.

I może właśnie z powodu tego co powyżej przedstawienie Wiśniewskiego nie jest pozbawione błędów, czasami jest w nim coś jakby tylko z czystej gry formalnej. Są momenty w części pierwszej, która trwa chyba półtorej godziny, że tempo spektaklu wyraźnie spada i ze sceny zaczyna wiać nudą. Być może to wina tylko mało zintensyfikowanych postaci, które nie mogą się przebić przez braki osobowościowe śpiewaków. W ostatecznym rozrachunku mamy jednak w przypadku "Goplany" do czynienia ze spektaklem szalenie oryginalnym, wysmakowanym plastycznie, naprawdę ożywczym i kuszącym. Być może Wiśniewski, dla tych z operowej publiczności, którzy nie znają jego dokonań w teatrze dramatycznym, zbyt mocno ryzykuje rodzajem stosowanych teatralizacji i niecodziennych rozwiązań zwłaszcza w teatrze operowym. Nie jest to jednak - proszę mi wierzyć - jakiś rodzaj rozbuchania postawiony do granic możliwości, a raczej tylko głęboka inspiracja bogatym wachlarzem plastycznych sygnałów pochodzących z różnych epok i kultur. Do tego Wiśniewski stara się wychodzić poza obrosłe wokół postaci Słowackiego tradycje czysto szkolnych interpretacji, poza egzaltowaną wyobraźnię autora "Beniowskiego" i patetyczną opowieść, gdzie baśń z polityką się splata. Ważniejszy chyba jest dla niego dystans, ironia i kulturowy persyflaż, ekspresja sceniczna zaskakująca interpretacyjną odwagą. Jak choćby w powołaniu do życia małej jaskółeczki, która towarzyszy Kirkorowi, kiedy trafia pod strzechę Wdowy i jej córek.

Wydaje się, że spektakl Wiśniewskiego, zaraz po premierze szeroko komentowany na społecznościowych portalach, rozczarował przede wszystkim tych, którzy myśleli, że zobaczą wersję operową "Balladyny" w jej podręcznikowym tonie, z całą jej słowiańskością i fantastyką. A przecież pamiętajmy jak różnorodne są dźwięki romantycznej struny. I że Żeleński nie bez kozery opatrzył swoje dzieło tytułem "Goplana".



Wiesław Kowalski