nr ,
  30-03-2011



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Balet dokonuje rewolucji


W telewizji taniec stał się bezmyślną rozrywką dla mas, na scenie opowiada o naszej pogmatwanej rzeczywistości

    Najnowsza premiera Krzysztofa Pastora „I przejdą deszcze...", którą w Warszawie zrealizował ze swoim Polskim Baletem Narodowym, to opowieść o nadziejach, lękach i klęskach. Złączone w sinusoidzie tworzą historię Polski ostatnich dziesięcioleci. Tytuł zaczerpnięty z wiersza poległego w powstaniu warszawskim Krzysztofa Kamila Baczyńskiego sugerowałby, że choreograf odwołuje się do pokolenia Kolumbów. Te sceniczne obrazy można jednak odczytać jako metaforę naszych dzisiejszych obaw i podziałów.

Historia i polityka złączone z publicystyką na dobre zadomowiły się w teatrze dramatycznym. Czyżby teraz miały zawładnąć sztuką tańca? Spektakl Krzysztofa Pastora w Operze Narodowej poprzedziły dwie inne premiery: „Zniewolony umysł" Roberta Bondary w Bydgoszczy inspirowany polityczno-filozoficznym esejem Czesława Miłosza i „Święto wiosny" Izadory Weiss w Bałtyckim Teatrze Tańca. Muzyka Igora Strawińskiego posłużyła tu jako tło do spektaklu o brutalnym traktowaniu kobiet we współczesnym świecie.

Polski balet budzi się z letargu, w którym był pogrążony przez lata, serwując stare bajki lub importowane prace choreografów zagranicznych. Dziś zaś taniec traktowany jest jako pożywka dla telewizyjnych show mamiących nadzieją, że każdy może wygrać rywalizację, a potem podbić Broadway.

Atak nowej generacji

Do głosu dochodzi jednak nowe pokolenie choreografów, które postanowiło pokazać prawdziwą wartość i możliwości tej sztuki. Ważny też okazał się powrót do Polski po latach Krzysztofa Pastora. Wokół niego zaczęła się gromadzić grupa choreografów (Robert Bondara czy Jacek Przybyłowicz, obecny szef zespołu baletowego Teatru Wielkiego w Poznaniu).

Efekty już widać, powstają spektakle o sprawach ważnych dla współczesnego widza, choć to zadanie karkołomne. Taniec nie znosi bowiem dosłowności, jeśli realna rzeczywistość – historyczna lub aktualna – zaczyna dominować w widowisku, staje się ono zestawem żywych, intelektualnie pustych, obrazów. Ta sztuka musi operować nastrojem, symbolem, poetyckim skrótem, a przede wszystkim odwoływać się do emocji, wyzwalać je zarówno w wykonawcach, jak i w widzach.

Potrafił to osiągnąć Robert Bondara w recenzowanym w „Rz" „Zniewolonym umyśle". W gdańskim „Święcie wiosny" brutalność zaś nie została choreograficznie upiększona. Izadora Weiss umiejętnie przetworzyła obrazy agresji, jakiej możemy być świadkami na ulicy, choć powtarzalność kolejnych sekwencji psuje osiągnięty wcześniej efekt.

W „I przejdą deszcze..." choreograf bardziej konsekwentnie buduje dramaturgię, choć postawił sobie trudniejsze zadanie. Odrzuca nie tylko dynamiczny breakdance, po który sięga Izadora Weiss, a nawet taniec nowoczesny, jakiemu hołduje Robert Bondara. Pozostaje wierny baletowej neoklasyce, której kanony ukształtowały się bez mała 100 lat temu, a potem były modyfikowane i rozwijane przez kolejne generacje. Wciąż jednak obowiązuje w niej estetyka wystudiowanych póz i pięknych gestów.

Szlachetne emocje

Krzysztof Pastor opanował ten styl perfekcyjnie. W jego widowisku nie ma właściwie zindywidualizowanych postaci, z rzadka ktoś wysuwa się na plan pierwszy. Bohaterem jesteśmy my jako zbiorowość i cienie z naszej przeszłości – na wpół realni tancerze w tiulowych płaszczach. Operując tłumem, choreograf tworzy sugestywne obrazy, zaludniając tłumem całą wielką scenę Opery Narodowej.

W trwającym ponad 100 minut spektaklu pokazał, że klasyczna szlachetność ruchu nie zabija uczuć. Wizje Pastora pochłaniają widza, wręcz przytłaczają, zwłaszcza że wspiera je wspaniała muzyka Henryka Mikołaja Góreckiego. Dyrygent Wojciech Michniewski z orkiestrą i chórem Opery Narodowej każdej właściwie nucie przypisał emocjonalną wartość. Powolny tok narracji, powtarzalność motywów – tak charakterystyczne dla Góreckiego – nie pomagają choreografowi. Zdarzają się więc momenty, gdy dramaturgiczne napięcie opada, wtedy na pierwszym planie pozostaje muzyka.

Choreograf potrafił jednak zamysł przeprowadzić klarownie do końca, piękny duet Aleksandry Liaszenko i Pawła Koncewoja z obrazu „Czas klęski" przywrócił siłę jego choreografii. A wkrótce potem powstał najpiękniejszy obraz: w strugach deszczu odchodzi tajemnicza postać, która w trudnych momentach potrafiła tchnąć w nas życie i siłę (poetycko ulotny, rewelacyjny Rubi Pronk).

Czy zatem znów jesteśmy skazani na klęskę? Krzysztof Pastor postanowił dać nam nadzieję i zakończył całość kolorową sekwencją. Ten musicalowy finał nie przystaje do poprzednich scen, raz jeszcze się okazało, że taniec wyraziściej opisuje smutek, rozpacz i ból niż radość. Tej jednak na co dzień nie mamy w nadmiarze, tematów do kolejnych baletowych spektakli nie powinno więc zabraknąć.



Jacek Marczyński