No bo po co nam np. wiadomość, że reżyser odkrył w Jolancie nadmierną więź bohaterki z ojcem, a w Zamku Sinobrodego kompleks Elektry bohaterki? Z czego wynika, że Jolanta i Judyta to ta sama osoba...
Zostawmy w spokoju te nonsensy i przyjrzyjmy się samemu przedstawieniu. Jolanta jest zrobiona w celowej konwencji kiczu, ale nie przeszkadza mi owa klatka w stylu szwajcarskiego szaletu, a wizualizacje lelonków na początku są ładnie i sprytnie zrobione. Symbolika oczywiście prymitywna, ale nie warto na nią zwracać przesadnej uwagi. Gorzej ze strojami, zwłaszcza króla, który jest tu przebrany nie za hitlerowca, jak chcieli niektórzy blogowicze, ja bym raczej powiedziała, że za gajowego Maruchę, oraz Vaudemonta, który ma na sobie coś w rodzaju skrzyżowaniu garnituru z dresem (spodnie) w kolorze białym, a do tego szare buty narciarskie obaj z Robertem przychodzą zresztą z nartami (choć śniegu, jak w dzisiejszej Warszawie, ani śladu), tyle że Robert nie wiedzieć czemu jest w kurtce puchówce. Zapewne Vaudemont został specjalnie wyróżniony kolorem niewinności...
Ale strona muzyczna jest całkiem, całkiem. Wyjąwszy jedną koszmarnie fałszywą oktawę w rogach, orkiestra była OK, a z solistów większość, w tym polscy uczestnicy, śpiewała satysfakcjonująco, może z wyjątkiem Aleksieja Tanowickiego, który miał moment, kiedy naprawdę trzeba było się zastanawiać, jakie on właściwie nuty śpiewa. I jeszcze jedna sprawa, która regularnie powtarza się w spektaklach Trelińskiego: jako że myśli on obrazem, a dźwięk mniej go interesuje, często umieszcza śpiewaków w miejscach, z których głosu się prawie nie słyszy ta ogromna i trudna scena niestety takie miejsca ma. Stąd kiepska chwilami słyszalność Monogarowej, która to artystka była zresztą bardzo przekonująca. Jako Marfa wystąpiła tym razem Anna Borucka bardzo udatnie, choć u Czajkowskiego jest to raczej starszawa niania (w tekście pada wręcz, że była mamką Jolanty), nie młoda pielęgniarka.
Zamek Sinobrodego budzi więcej satysfakcji zarówno pod względem wizualnym, jak i samej muzyki po prostu to dzieło Bartóka jest tak genialne, że po przesłodzonym (choć sympatycznym) Czajkowskim cudownie odświeża uszy. Niestety jeśli chodzi o walory głosowe Nadji Michael, to zgadzam się z Robertem i PMK jest ona tak rozwibrowana, że po prostu momentami fałszuje, a to w Bartóku szczególnie przykre. Za to walory fizyczne i owszem... Gidon Saks bardziej przekonuje, pod każdym względem.
Konwencja filmu grozy bardzo pasuje do tej opowieści, a Boris Kudlicka wykonał scenografię wręcz popisową, a że nie całkiem dosłowną w zestawieniu z didaskaliami, też nie szkodzi. Nie czepiałabym się też owych wstawek z efektami dźwiękowymi przy zasłoniętej kurtynie (kiedy to przechodzimy z sali do sali), ponieważ w ten sposób został pozytywnie rozwiązany wielki problem spektakli Trelińskiego z wykorzystywaniem mechanizmów scenicznych po prostu wydają one dźwięki przeszkadzające muzyce, a tym razem dostały swój kontekst i nic nie przeszkadzało w odbieraniu cudownej muzyki Bartóka.
W sumie wieczór udany. Cieszy też naprawdę przyzwoita frekwencja.
Dorota Szwarcman
|