nr 65,
  17-03-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Miłość umiera w deszczu


„Latający Holender” to piękny spektakl, jednak dla Mariusza Trelińskiego Richard Wagner napisał za dużo nut - pisze Jacek Marczyński

    Nim w Operze Narodowej orkiestra zaczyna grać wstęp, na scenie za ścianą deszczu zjawia się dziewczyna w sukni ślubnej. Zaczyna ją zrzucać z siebie, chce być wolna, to poczucie zapewnia jej nagość i woda.

To urzekający wizualnie obraz, choć nazbyt inspirowany "Vollmondem" Piny Pausch, co od razu plasuje choreografa Tomasza Wygodę w gronie jej naśladowców. Gdyby scena ta trwała trzy minuty, przemawiałaby siłą emocji. Wagner napisał jednak uwerturę-poemat symfoniczny, pomysły zatem zaczynają się powtarzać, napięcie opada, początkowy efekt znika.

Kiedy reżyser wymyśla nową opowieść w miejsce starego libretta, musi mieć pomysły niemal na każdą nutę. Mariuszowi Trelińskiemu w paru istotnych momentach tego zabrakło. Choćby w bogatej muzycznie, a ważnej scenie zabawy w porcie. Akcja wówczas rozmija się z partyturą, zaciera sensy, widz nieznający "Latającego Holendra" gubi się całkowicie.

Jednocześnie jest w spektaklu duch Wagnera. Jeśli komuś nie przeszkadza nieustanny szum scenicznego deszczu i woda chlupocąca pod nogami wykonawców, dostrzeże, że to naprawdę opowieść romantyczna, choć nieosadzona w konkretnym czasie. O fatum, od którego nie można uciec i o bezskutecznym poszukiwaniu miłości. A gdy człowiek ją znajdzie, przychodzi śmierć.

Swój pesymizm życiowy Wagner wyraził w "Latającym Holendrze", a potem dawał jego kolejne w dowody w następnych dramatach. Mariusz Treliński wierzy w ponadczasową wartość dzieła Wagnera, ale czy przekonał do tego widzów?

Zapewne byłoby mu łatwiej, gdyby pomogliby mu wykonawcy głównych ról. Tymczasem – poza obdarzoną nośnym, choć ostrym sopranem Szwedką Lise Lindstrom (Senta) – byli oni najsłabszą stroną premiery. Johannes von Duisburg, dobrany do roli tytułowej wyłącznie za walory wyglądu, śpiewał głosem tak ściśniętym w górze skali, że pozbawiało go to szans na jakiejkolwiek interpretacje. Równie bezbarwny okazał się tenor Charles Workman (Erik), na takim tle mógł więc błysnąć Aleksander Teliga (Dalenad), ale i on nie stworzył wielkiej kreacji.

To jest przede wszystkim premiera Mariusza Trelińskiego i Borisa Kudlički. Pierwszy pokazał nowy styl, porzucił inscenizacyjne ekscesy, którymi przepełnił poprzednie premiery: „Traviatę" i „Turandot". Uwierzył, że siłą spektaklu może być prostota i skromność, w efekty osiągane pozornie nieefektownymi środkami: subtelną grą świateł, oparami mgły. Tej estetyce na świecie hołdują najlepsi reżyserzy: Peter Stein, Robert Carsen, Martin Kušej czy Christof Loy, a każdy zachowuje przy tym własny styl.

O scenografii Borisa Kudlički do „Latającego Holendra" można powiedzieć tylko tyle, że jest dziełem sztuki. Jedynie prawdziwy artysta potrafi wyrazić tak wiele z pomocą tak skromnych środków.

Trzeba też wspomnieć jeszcze, że Bogdan Gola świetnie przygotował chór (zwłaszcza męski), a dyrygent Rani Calderon pokazał bogactwo narracji Wagnera, dbając przy tym o odpowiednie proporcje brzmieniowe orkiestry, choć blacha jak zwykle grała nierówno.



Jacek Marczyński