Nim w Operze Narodowej orkiestra zaczyna grać wstęp, na scenie za ścianą deszczu zjawia się dziewczyna w sukni ślubnej. Zaczyna ją zrzucać z siebie, chce być wolna, to poczucie zapewnia jej nagość i woda.
To urzekający wizualnie obraz, choć nazbyt inspirowany "Vollmondem" Piny Pausch, co od razu plasuje choreografa Tomasza Wygodę w gronie jej naśladowców. Gdyby scena ta trwała trzy minuty, przemawiałaby siłą emocji. Wagner napisał jednak uwerturę-poemat symfoniczny, pomysły zatem zaczynają się powtarzać, napięcie opada, początkowy efekt znika.
Kiedy reżyser wymyśla nową opowieść w miejsce starego libretta, musi mieć pomysły niemal na każdą nutę. Mariuszowi Trelińskiemu w paru istotnych momentach tego zabrakło. Choćby w bogatej muzycznie, a ważnej scenie zabawy w porcie. Akcja wówczas rozmija się z partyturą, zaciera sensy, widz nieznający "Latającego Holendra" gubi się całkowicie.
Jednocześnie jest w spektaklu duch Wagnera. Jeśli komuś nie przeszkadza nieustanny szum scenicznego deszczu i woda chlupocąca pod nogami wykonawców, dostrzeże, że to naprawdę opowieść romantyczna, choć nieosadzona w konkretnym czasie. O fatum, od którego nie można uciec i o bezskutecznym poszukiwaniu miłości. A gdy człowiek ją znajdzie, przychodzi śmierć.
Swój pesymizm życiowy Wagner wyraził w "Latającym Holendrze", a potem dawał jego kolejne w dowody w następnych dramatach. Mariusz Treliński wierzy w ponadczasową wartość dzieła Wagnera, ale czy przekonał do tego widzów?
Zapewne byłoby mu łatwiej, gdyby pomogliby mu wykonawcy głównych ról. Tymczasem poza obdarzoną nośnym, choć ostrym sopranem Szwedką Lise Lindstrom (Senta) byli oni najsłabszą stroną premiery. Johannes von Duisburg, dobrany do roli tytułowej wyłącznie za walory wyglądu, śpiewał głosem tak ściśniętym w górze skali, że pozbawiało go to szans na jakiejkolwiek interpretacje. Równie bezbarwny okazał się tenor Charles Workman (Erik), na takim tle mógł więc błysnąć Aleksander Teliga (Dalenad), ale i on nie stworzył wielkiej kreacji.
To jest przede wszystkim premiera Mariusza Trelińskiego i Borisa Kudlički. Pierwszy pokazał nowy styl, porzucił inscenizacyjne ekscesy, którymi przepełnił poprzednie premiery: Traviatę" i Turandot". Uwierzył, że siłą spektaklu może być prostota i skromność, w efekty osiągane pozornie nieefektownymi środkami: subtelną grą świateł, oparami mgły. Tej estetyce na świecie hołdują najlepsi reżyserzy: Peter Stein, Robert Carsen, Martin Kuej czy Christof Loy, a każdy zachowuje przy tym własny styl.
O scenografii Borisa Kudlički do Latającego Holendra" można powiedzieć tylko tyle, że jest dziełem sztuki. Jedynie prawdziwy artysta potrafi wyrazić tak wiele z pomocą tak skromnych środków.
Trzeba też wspomnieć jeszcze, że Bogdan Gola świetnie przygotował chór (zwłaszcza męski), a dyrygent Rani Calderon pokazał bogactwo narracji Wagnera, dbając przy tym o odpowiednie proporcje brzmieniowe orkiestry, choć blacha jak zwykle grała nierówno.
Jacek Marczyński
|