27-03-2012
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Ból istnienia w wodzie skąpany


Holender tułacz, pierwsza prawdziwie wagnerowska postać, stał się też bohaterem Mariusza Trelińskiego. Wybór realizowanych przez reżysera oper zdradza upodobanie do bohaterów „romantycznych”, osamotnionych, wybitnych, nieprzeciętnych, cierpiących z powodu nieszczęśliwej miłości. Ból istnienia dotyka też Latającego Holendra.

    Niepokój, dotyczący egzystencji, porządku świata i związane z tym ukazywanie różnych jego aspektów – dezintegracji świata, a jednocześnie doszukiwania się w życiu sensu – odzwierciedla strona wizualna zarówno jego filmów, jak i spektakli operowych.

Dotychczasowe inspiracje i nurtujące problemy odnajdował Treliński w wielkiej literaturze i muzyce, przede wszystkim w dziełach z XIX i XX wieku: u Dostojewskiego, Witkiewicza, Puszkina, Verdiego, Czajkowskiego i Pucciniego. I wreszcie przyszedł czas na Wagnera i niemiecki romantyzm. Sięganie po trudną partyturę wagnerowskiego dramatu muzycznego było dla reżysera nie lada wyzwaniem.

Latający Holender (oryg. tyt. Der fliegende Holländer) to niemiecka opera romantyczna w trzech aktach. Premiera odbyła się w Dreźnie w 1843 roku. Libretto opery oparte jest na jednym z opowiadań Heinricha Heinego Z pamiętników pana Schnabelewopskiego. Opowiada o przeklętym żeglarzu skazanym na tułaczkę po morzach, do czasu, aż znajdzie kobietę i dożywotnio dochowa mu wierności.

W ostatnich realizacjach (Turandot, Traviata, Orfeusz i Eurydyka) Treliński współpracował ze scenografem Borisem Kudličką. Inspirowała ich współczesna technika, fotografia, kino, sztuka współczesna i pop kultura. Latający Holender został zainscenizowany skromniej i oszczędniej – bez ekstrawagancji, jaskrawości i krzykliwości barw. W inscenizacji nie ma technicznych konstrukcji scenograficznych, ale ważną rolę w przedstawieniu pełni plastyka świateł. To za ich pomocą artyści wyostrzają interesujące wątki, wydobywając postaci z mroku czy tworząc miejsce mroczne, niebezpieczne. Zgaszenie kolorów jest silne, zupełnie jakby bohaterowie funkcjonowali w przestrzeni oparów, mgieł, dymów, ciemnych głębin. Jako centralny element artysta wykorzystuje wodę, która wypełnia cały spektakl (70 tysięcy litrów wody), oświetlaną chłodnym światłem o stonowanej intensywności barw, błękitu, granatu, zieleni, turkusu i szarego. Kluczowym elementem scenografii jest tafla wody i deszcz, towarzyszący niemal każdej scenie (to nie pierwszy spektakl twórców, gdzie obecny jest żywioł wody – w operze we Frankfurcie w Podróży do Reims cała scena została zatopiona w wodzie, a w La Boheme deszcz bije o okna klubu „Momus”). Dzięki takim zabiegom wizualna strona przedstawienia zachwyca – jest po prostu piękna. W pamięć szczególnie zapadają sceny przenikania się ścian tryskającej z góry wody, stwarzającej wrażenie ulewy i pary wypuszczanej z prawej kulisy, co nadaje scenie charakter miejsca nieodgadnionego. Na długo zostają odgłosy spadających pojedynczych kropli wody. Są echem, szumem, aurą całego spektaklu. Na ustawionych w głębi sceny prostokątnych prospektach oglądamy przenikające się wizualizacje. Są to zarysy kobiecych nagich ciał. Po ścianach „płyną” bąble wodne.

Zanim zabrzmi uwertura, na scenie pojawia się kobieta w welonie i sukni ślubnej. Poza lśniącą, wielką kulą, która wisi wysoko, na scenie nie ma żadnych elementów. Brak obiektów scenicznych nadaje scenie wrażenie surowości. Dziewczyna wkracza na podest z ciemnej głębi sceny. W rękach trzyma kwiaty. Z początku jest melancholijna, kładzie się przodem do widowni i brodzi ręką w tafli wody. Nagle się ożywia, tańczy i dynamicznie przebiega scenę. Po chwili pluszcząc się w wodzie, wykonuje gesty bezładne, zrzuca z siebie welon i suknię (z podobnym początkiem spotykamy się w Orfeuszu i Eurydyce, „uwerturą” w filmie „Egości” Mariusza Trelińskiego jest też podobny transowy niejako taniec dziewczyny z psychodelicznym techno w tle).

Pierwszą część spektaklu wypełnia grupa norweskich marynarzy pod dowództwem Dalanda. Burza uniemożliwia im powrotną drogę do domu. Nagle pojawia się Holender, tajemniczy kapitan statku-widma. Wkracza na scenę z ciemnej kulisy, jakby wyłonił się z nieznanej morskiej przestrzeni, przybył z nikąd. Zapowiedzią tego wejścia w świat żywych jest powstający z wody człowiek. W przyciemnionym świetle widać skurczone, podnoszące się pomału ciało. Bohater snuje opowieść o swoim przekleństwie „wiecznego tułacza”. Co 7 lat wychodzi na ląd w poszukiwaniu kobiety, która jedynie dożywotnią wiernością zdejmie z niego klątwę. Daland skuszony bogactwami Holendra obiecuje wydanie mu swej córki, Senty. Te bogactwa, to syto zastawione stoły, wniesione na scenę przez załogę kapitana. Zastanawiające jest nagłe pojawienie się w tej scenie dwóch marynarzy, którzy w miłosnym uścisku tanecznym krokiem przemierzają wokół stołów. Na okręcie pojawia się wiatr, imitowany przez dynamicznie przebiegających scenę mimów. Pęd rozkołysał wodę na wszystkie strony. Druga część spektaklu to zabawa w porcie. Z głębi sceny wyłania się dom (altana? szklarnia?) z powybijanymi szybami. Z prawej strony widnieje neon: „Welkomen”. Pomieszczenie wypełnione jest kobietami, które z pożądliwością oczekują na żeglarzy. Wśród nich jest Senta. Zamyślona, marzy o Holendrze, który wkrótce przybywa. Odbywają się zaręczyny. Ostatni akt to żegluga morska. Marynarze chcą stawić opór burzy, bawią się i piją. Słychać tylko ich śpiew – chór został schowany w orkiestrionie i po obu stronach balkonów. Tu, wśród rozwiązań scenograficznych istotnym elementem świata przedstawionego jest podest – dryfująca tratwa, na której stęsknione i spragnione kobiety oczekują marynarzy. Ich taniec w wodzie wydaje się demoniczny (przywodzi na myśl młodopolski taniec śmierci danse macabre), półnagie wiją się w wodzie niczym opętane. Stworzona w tej scenie przestrzeń jest odrealniona. Wszystko może się wydarzyć. Senta jest gotowa do ślubu, wkracza na scenę w białej sukni, powoli, jak w prologu. Tancerki znikają w kulisach. Słychać jeszcze ostatnie spadające krople i szum rozkołysanej wody. Tworzy to obraz przestrzeni morskiej po burzy. Zjawia się zakochany w Sencie Eryk, zaczyna wspominać ich dawne relacje, chciałby, aby Senta była mu wierna, okazała uczucie. Rozmowę słyszy Holender, interpretuje to jako zdradę i rozżalony znika w przestworzach morza. Zdesperowana Senta popełnia samobójstwo.

Według Mariusza Trelińskiego romantyczna historia o Holendrze tułaczu ma charakter uniwersalny. To postać nie z tego świata, wieczny wędrowiec, który nie potrafi wejść w dojrzałą relację „na serio” z kobietą. Jego los naznaczony jest nieufnością i odrzuceniem. Współczesny singiel, uciekający od rzeczywistości. Senta natomiast odrzuca realną miłość śmiertelnika-Eryka, żyje w iluzji, karmiąc się fantazjami o pięknej miłości z nieznajomym przybyszem. Bohaterów Latającego Holendra można wkomponować w galerię typowych postaci, obecnych w twórczości Mariusza Trelińskiego – samotnych, których cechuje nieumiejętność budowania dojrzałych i trwałych relacji, zagubionych i pogrążających się w otchłani.

Spektakl sprawdził się również pod względem muzycznym. Szkoda tylko, że podczas burzy chór marynarzy nie jest obecny na scenie. Ledwo widoczny śpiewa z ciasnego orkiestronu i balkonów. Dynamiczne i zróżnicowane układy choreograficzne w wodzie wymagały od tancerek i chórzystek niezwykłej precyzji ruchowej oraz umiejętności pracy w zespole. Artystki ze starannością wykonywały zadanie, jednak w tych partiach zdecydowanie zabrakło Polskiego Baletu Narodowego. Na wyróżnienie zasługują wszyscy muzycy. Szczególne uznanie dla Johannesa von Duisburga, który wcielając się w udręczonego Holendra musiał zmierzyć się z niełatwym zadaniem. Wysoki, niefałszujący, operujący gestykulacją pozbawioną sztampowości, w długim białym płaszczu sprawdził się zarówno wokalnie, jak i aktorsko. Przekonujący był również Charles Workman w partii Eryka. Rola melancholijnej Senty wymagała od Lisy Lindstrom szczególnego charakteru, który bez zarzutu oddała.



Marta Hoffmann