1-04-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Belcanto w najczystszej formie


Najnowsza premiera dzieła Donizettiego uchodzącego za szczyt operowego dramatyzmu i kwintesencję romantyzmu imponowała przede wszystkim znakomitą obsadą, która udowodniła, że i na naszych scenach stylowe belcanto jest możliwe. W niedzielny wieczór kunszt wokalny głównych bohaterów świecił pełnym blaskiem.

    Wiech, pisząc w 1972 roku swoją dowcipną recenzję, zatytułował ją "Łucja zlazła z muru" i nawet nie przypuszczał, że to się kiedykolwiek zmaterializuje. No proszę, raz jeszcze się okazało, iż ludzka wyobraźnia nie ma granic! Minęło co prawda ponad trzydzieści lat i mamy inscenizację, w której Łucja i Alicja schodzą do sceny w ogrodzie z wysokiego, pionowo stojącego muru. Nieco gorzej ma w tej scenie Edgar, który musi pokonać drogę w górę i z powrotem. Nie powiem, nawet efektownie to wyglądało! Ale jeszcze bardziej efektownie wypadło postawienie na suficie (świat Łucji postawiony na głowie?) komnaty zamku, w której zniewolona Łucja podpisuje kontrakt ślubny, co w prostej linii prowadzi do finałowej tragedii. Tyle o nowym spojrzeniu reżysera na tę operę! Bo poza tym cała rozbudowana inscenizacja zrealizowana została z rozmachem godnym Opery Narodowej. Akcja prowadzona jest czytelnie i dynamicznie, bez martwych punktów. Uznanie budzi wyrazisty, a zarazem konsekwentny sposób prowadzenia akcji i bohaterów dramatu. Tutaj położono akcent na słabą osobowość Lorda Ashtona, brata Łucji, który w imię własnych interesów pcha siostrę w ramiona niekochanego człowieka. Cała inscenizacja rozegrana została w efektownej, pełnej przestrzeni scenografii, innej dla każdej ze scen. Równie efektowne były stylizowane kostiumy oraz prowadzenie światła doskonale podkreślającego klimat każdej ze scen.

Joannę Woś - znakomitą odtwórczynię partii tytułowej - widziałem i słyszałem w tej roli już kilka razy, zawsze budziła uznanie dla swojej sztuki. A jednak mam wrażenie, że w niedzielny wieczór przeszła samą siebie i zaśpiewała przedstawienie swojego artystycznego życia. Było w tej kreacji znakomite, kreślone subtelną linią aktorstwo, w ani jednym momencie nieprzerysowane, ale przede wszystkim był piękny śpiew. Zachwyt budziła swoboda prowadzenia frazy i atakowania tych najwyższych dźwięków oraz operowania dynamiką. Jej głos nie traci nic ze swej urody i nośności ani w niskim, ani w najwyższym rejestrze. Do tego należy dodać koloraturową wirtuozerię przejawiającą się w pewności i precyzji prowadzenia ozdobników i pasaży. Jednym słowem, mieliśmy do czynienia z kreacją, o której długo będzie się pamiętać. Drugim bohaterem wieczoru był Piotr Beczała, najbardziej dziś wzięty na świecie polski tenor, który po sukcesach na najważniejszych operowych scenach świata (Metropolitan Opera w Nowym Jorku, londyńska Covent Garden, monachijska Bayerische Staatsoper) wystąpił na rodzimej scenie w partii Edgara. Stworzył również znakomitą kreację wokalno-aktorską, zachwycając świetnie brzmiącym głosem o bogatej barwie i aktorskim talentem, ale również swobodą i elegancją prowadzenia frazy. Ta kreacja ma właściwą dramaturgię, napięcie emocjonalne. Ostatni akt w jego wykonaniu był prawdziwym majstersztykiem. Można powiedzieć, przybył i zwyciężył!

Partię lorda Ashtona, trawionego rodowymi ambicjami i strachem o swoją pozycję brata Łucji, śpiewał - z pełnym powodzeniem - Marcin Bronikowski. Zaprezentował nie tylko wyczucie belcantowego stylu i znakomitą ekspresję, ale również świetnie brzmiący, w każdym rejestrze, głos o pięknej barwie. Swobodą prowadzenia frazy i wyrazistością gry aktorskiej przekazał, w pełnym wymiarze, emocje niesione muzyką. Wszystko to razem pozwoliło mu stworzyć kreację, o której trudno będzie zapomnieć. Równie wiele dobrego można powiedzieć o Rafale Siwku, który z partii Raimonda Bidebenta stworzył pełnowymiarową postać, oraz o Rafale Bartmińskim w partii Normana i Katarzynie Suskiej - Alicji. Na osobne słowa uznania zasłużył sobie tym razem, znakomicie - pod każdym względem - śpiewający chór przygotowany przez Bogdana Golę.

Amerykański dyrygent Will Crutchfield jest ostatnio dość częstym gościem w Operze Narodowej, co, jak mniemam, wychodzi na dobre nam, widzom, i orkiestrze, która uskrzydlona jego artystyczną osobowością gra z pełnym zaangażowaniem i dużą precyzją. Tak też było podczas tej premiery prowadzonej przez niego z ogromnym wyczuciem w stosunku do śpiewaków, co pozwoliło im na bardzo naturalny i swobodny śpiew. Interpretacja muzyczna jest pełna werwy, wewnętrznej dynamiki i narastającego w muzyce dramatyzmu. Dyrygent znakomicie panuje nad każdą sceną i prowadzi całość pewną ręką, eksponując całe belcantowe piękno tej opery. Zachwyca precyzja znanego sekstetu "Chi mi frena in tal momento" z finału II aktu, gdzie udało się odpowiednio wyważyć proporcje brzmienia miedzy poszczególnymi solistami, chórem i orkiestrą. Podobnie jest w scenie obłędu, w słynnym fragmencie duetu nieszczęśliwej Łucji z fletem. Gra orkiestry ujmuje dynamiczną subtelnością i klarownością brzmienia.



Adam Czopek