Minister kultury Bogdan Zdrojewski w rozmowie z "Gazetą" zapowiedział, że prawdopodobnie za dwa tygodnie poznamy nazwisko dyrektora artystycznego Opery Narodowej. Obecnie rozpatruje on kandydaturę 39-letniego reżysera Michała Znanieckiego, autora przeszło stu przedstawień na scenach włoskich, hiszpańskich i francuskich. Od końca lutego Znaniecki jest w operze konsultantem programowym dyrektora naczelnego Janusza Pietkiewicza, a ostatnio głównym reżyserem i scenografem teatru. Czy zastąpi Ryszarda Karczykowskiego, który w styczniu podał się do dymisji?
Znaniecki w rozmowie z "Gazetą" zapowiadał współpracę z ważnymi reżyserami europejskimi i odmłodzenie zespołu solistów. Jednak "Łucja z Lammermooru" Gaetano Donizettiego w jego reżyserii nie nastraja optymistycznie. Głównie dlatego, że jest efektem kompromisu estetycznego, jaki reżyser zawarł z szefem Teatru Wielkiego Januszem Pietkiewiczem, zaprzysięgłym zwolennikiem tradycji.
Znaniecki znany jest ze współczesnych interpretacji dzieł operowych, m.in. opery "Cosi fan tutte" Mozarta wystawionej we Wrocławiu i w Bilbao. W Warszawie stworzył jednak widowisko w starym stylu. Na scenie mamy więc solistów i chór w strojach szlacheckich i dworskich oraz masywne dekoracje imitujące zgodnie z konwencją realizmu historycznego ponure kamienne mury szkockich zamków. Mimo tego nie udało mu się przywołać romantycznego ducha opery Donizettiego. Nie wzbudził też współczucia widza ani dla Łucji, ani dla zakochanego w niej kazirodczą miłością brata Henryka. Nie pomogło psychologiczne pogłębienie postaci w duchu Freuda. Śpiewacy okazali się zbyt słabymi aktorami.
Nieźle wypadła muzyczna warstwa przedstawienia przygotowana przez amerykańskiego dyrygenta Willa Crutchfielda, ale czy wypada cieszyć się, że w Operze Narodowej śpiewano i grano w miarę czysto i na ogół równo?
Prawdziwym bohaterem premiery był znakomity polski tenor Piotr Beczała śpiewający gościnnie partię Edgara Ravenswooda. Przyćmił pozostałe pierwszoplanowe postacie - Joannę Woś jako Łucję i skądinąd dobrego Marcina Bronikowskiego (Henryk). Szkoda, że wystąpił tylko raz.
Zarówno publiczność, jak i zespół opery oczekiwali wydarzenia, które przerwie złą passę w pogrążonej w zapaści Operze Narodowej i zaspokoi głód dobrej sztuki. Jeszcze nie tym razem.
Anna Dębowska
|