nr 253,
  28-04-2009



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Reżyser kontra kompozytor


Premiera "Lukrecji Borgii" w Operze Narodowej. Wielka rola Joanny Woś, której nie przeszkodziły inscenizacyjne pomysły

    Dostosowanie do reguł współczesnego teatru arcydzieła epoki belcanta, jakim jest "Lukrecja Borgia" Gaetano Donizettiego, przypomina łączenie wody z ogniem. Im bardziej reżyser chce uatrakcyjnić konwencjonalną akcję, tym bardziej przeszkadza muzyce, która jest największą wartością. Pozornie przesłodzona, ale pełna emocji i dramatycznych napięć.

Trzeba mieć jednak wykonawców, którzy potrafią je wydobyć. "Lukrecję Borgię" wystawia się rzadko i wyłącznie dla gwiazd. Przed laty od niej zaczęła się oszałamiająca kariera Montserrat Caballé, niedawno w Monachium ogromny sukces odniosła najsłynniejsza dama belcanta, Edita Gruberova.

Jedyną polską artystką, która może zmierzyć się z tą rolą, jest Joanna Woś. W 2004 r. uczyniła to w Teatrze Wielkim w Łodzi, teraz zaś w Operze Narodowej. W ciągu tych pięciu lat jej głos stracił nieco koloraturową lekkość, zyskał jednak dramatyczny wyraz, dzięki temu Lukrecja Borgia stała się kobietą przejmująco tragiczną.

Lukrecja Borgia to postać historyczna, choć badacze się spierają, czy rzeczywiście tak występną, jak przekazało wiele źródeł. Donizetti nie miał wątpliwości, ale jego opera z 1833 r. to jednocześnie opowieść o romantycznej miłości. Nietypowej, bo pokazuje uczucie Lukrecji do odnalezionego nieślubnego syna, i konwencjonalnej zarazem, bo zgodnie z wymogami epoki pozbawionej szczęśliwego finału. Lukrecja, mszcząc się na innych, doprowadza bowiem do jego śmierci.

Pełno tu zatem miłosnych wyznań, postaci są jednoznacznie szlachetne albo zdecydowanie wredne. Tylko Lukrecja Borgia wymyka się schematom, co potrafi pokazać Joanna Woś. Jej kreacja to przykład autentycznego belcanta, gdy słuchacza wprawiają w podziw subtelne, nieskończenie długie frazy śpiewane delikatnym piano. To także dowód wyczucia każdej nuty i słowa, połączonego z umiejętnością nadania im różnej barwy i emocjonalnego wyrazu.

Cała strona muzyczna przedstawienia jest wyjątkowo wyrównana. Począwszy od czwórki młodych śpiewaków (Mateusz Zajdel, Maciej Nerkowski, Jacek Kostroń i Karol Kozłowski) jako przyjaciół syna Lukrecji Gennara, aż do wykonawców pozostałych głównych ról: włoskiego barytona Marco Vinco (Don Alfonso) i brazylijskiego tenora Luciano Botelho (Gennaro). Nadspodziewanie dobrze w stylistyce belcanta odnalazła się Agnieszka Rehlis (Orsini), specjalizująca się dotąd w innym rodzaju muzyki. Wszystkim wykonawcom dopomógł zresztą czujnie prowadzący orkiestrę Will Crutchfield.

Reżyser Michał Znaniecki wyraźnie jednak bał się przedstawić spektakl szlachetnie tradycyjny. Z XVI-wiecznej Wenecji i Ferrary przeniósł zdarzenia do faszystowskich Włoch. Zamiana jednego kostiumu historycznego na inny w niczym jednak nie wzbogaciła dzieła Donizettiego.

Wystylizowana na gwiazdę filmów Viscontiego Lukrecja wygląda pięknie, moment, gdy młodzieńcy ściągają jej blond perukę, robi wrażenie, ale trupy dzieci i rozstrzeliwania opozycjonistów drażnią pretensjonalnością. I przeszkadzają muzyce, zwłaszcza w przejmującym finale, gdy Lukrecja przyznaje się do zamordowania syna.

Znacznie szlachetniejsza była łódzka inscenizacja Macieja Prusa, który nie zmieniwszy czasu akcji, nadał operze Donizettiego walor uniwersalny. Pokazał, że władza oparta na donosach i terrorze musi przegrać, bo te metody zwrócą się przeciw niej. Spektakl warszawski jest bardziej efektowny, ale myślowo pusty. I dowodzi, że nie zawsze uwspółcześnianie starych oper ma sens.



Jacek Marczyński