nr 250,
  2012-10-25



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Jak Treliński zgubił Manon Lescaut


Mariusz Treliński ma słabość do Giacomo Pucciniego. Po "Madame Butterfly" (1999), "Cyganerii" (2006) i "Turandot" (2011) "Manon Lescaut" to czwarta realizacja polskiego reżysera. I pierwsza w tym sezonie premiera w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej.

    Wczesne opery Pucciniego - "Le Villi" i "Edgar" - poniosły klapę. "Manon Lescaut" była pierwszą, która odniosła sukces. Premiera odbyła się 1 lutego 1893 roku w Teatro Regio w Turynie, podstawą libretta stała się popularna powieść Abbé Prévosta (na kanwie której powstało kilkanaście innych oper, m.in. słynna "Manon" Jules'a Masseneta). Trzecią operę Pucciniego uznaje się za narodziny weryzmu, który zamiast baśni i historii sprzed wieków pokazywał na scenie prawdziwe życie. Ale Treliński zagrał przewrotnie. W Warszawie nie obejrzymy, oczywiście, spektaklu tradycyjnego, mamy za to "weryzm współczesny" - postaci na scenie są jak w matriksie.

Akcja rozgrywa się w ciągłym ruchu -stacja metra, dworzec,aparaty telefoniczne na ścianie, wreszcie olbrzymie okna, w których miga kolorowy wielki świat. To na stacji metra - obszernej, wyłożonej czarnymi kafelkami (bardziej warszawskiej niż paryskiej) - poznajemy głównych bohaterów. Obserwujemy miasto tętniące własnym życiem. Nie ma znaczenia, w jakim mieście jesteśmy, w którym momencie naszego życia się znajdujemy. Podróż ma wymiar symboliczny, odbywa się bowiem we wnętrzu głównego bohatera, którym jest kawaler Des Grieux, szaleńczo zakochany, młody chłopak, student. Przewrotność, ale też karkołomność idei Trelińskiego polega na tym, że Manon fizycznie... nie istnieje. Jego inscenizacja to opowieść o fantazmatach, zauroczeniu, wręcz obsesji Des Grieux. Treliński wyjaśnia: "zakochany mężczyzna kreuje obiekt pożądania i właściwie rozmawia ze swoją wyobraźnią". Manon to femme fatale, która siedzi w głowie zakochanego. Chłopak idealizuje kobietę, która staje się projekcją jego wyobraźni. A zatem, kim jest w tym spektaklu Manon?Odpowiedź nie jest oczywista. Za każdym razem jest kimś innym: kokietką, femme fatale, obiektem pożądania, uzależnienia, w końcu zaś ofiarą, która nie potrafi zmienić swego losu. Niszczy siebie, a przy okazji doprowadza do destrukcji mężczyznę, którego ideałem się stała.

Autorskie odczytanie tekstu sprzed lat nie jest w operze niczym nowym. Każda historia, po którą sięga Treliński,musi mieć współczesny kontekst. Powinna być częścią naszego świata, historią, która dzieje się tu i teraz. Reżysera nie interesuje klasyczne odtwarzanie librett, snuje więc opowieści portretujące także jego samego.

Pomysł na "Manon" okazał się jednak piekielnie trudny do zrealizowania. Kreowanie postaci Manon, która w każdym akcie jest inną osobą (fizycznie, ale też psychicznie) to zadanie dla największych śpiewaczek i doskonałych aktorek. Amanda Echalaz do takich się, niestety, nie zalicza. Wokalnie poprawna, ale nic więcej. Aktorsko wręcz nieporadna, nie zbudowała tajemniczej postaci - silnej, namiętnej, wyrachowanej kobiety, dla której wszyscy tracą głowę. Wprawdzie za każdym pojawieniem się odtwarzała kogoś innego, ale jej poprzednie wcielenia nie miały znaczenia dla rozwoju dramatycznego akcji. Jeszcze gorzej wypadł Brazylijczyk Thiago Arancam jako Des Grieux: spięty, śpiewający na ściśniętym gardle, połykający słowa, ledwo słyszalny w połowie parteru. Choć aparycją przypominał miotającego się ze swymi uczuciami studenta, w żadnym momencie nie przekonał mnie o szczerości swego uczucia. Czwarty akt,w oryginale rozgrywający się na pustyni w pobliżu Nowego Orleanu, stał się parodią "odchodzenia". Manon umiera w metrze, Des Grieux zamiast szukać ratunku (wody), śpi na krzesłach. Wszystkich pochłania przemykająca za oknami pustynia... Czy to kres tej obłąkanej wędrówki?

W tym kontekście najlepiej pod względem wokalnym, ale także aktorskim wypadli: Mikołaj Zalasiński (Lescaut, brat Manon) i Marek M. Gasztecki (Geronte). Spektakl silną ręką poprowadził doświadczony Patrick Fournillier, choć odniosłem wrażenie, że francuski dyrygent nie do końca odnalazł swoją rolę w matriksie, w którym zaproponowano mu udział. Nie on jeden.



Jacek Hawryluk