nr 49,
  28-02-2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Maria i Elżbieta, dramat zazdrości


    Dwie władczynie, Maria Stuart, królowa Szkocji, i Elżbieta I, królowa Anglii, to dwie silne osobowości. Były kuzynkami, a właściwie przyrodnimi siostrami po ojcu (Maria prawowita, a Elżbieta nazywana często przez Marię bękartem). Nienawidziły się. Różniło je wszystko: wiara (Maria katoliczka, Elżbieta protestantka), charakter, sposób bycia, styl życia i - co okazało się bardzo ważne - wygląd zewnętrzny. Maria była kobietą wielkiej urody, czego nie można powiedzieć o Elżbiecie. I ten aspekt - prócz walki o tron angielski - był niezwykle istotny w relacjach obu królowych. Burzliwa historia życia Marii, jej uwięzienie przez Elżbietę i tragiczny koniec na szafocie to temat, który od wieków fascynuje pisarzy i artystów. Chyba najbardziej znanym dramatem poświęconym Marii Stuart jest utwór Friedricha Schillera. I właśnie ten dramat posłużył do libretta opery Gaetano Donizettiego "Maria Stuart".

Piękno muzyki, jej melodyjność połączone z wielką siłą dramatyczną i emocjonalną oraz tematem obracającym się wokół władzy, miłości, zazdrości i zemsty stanowi o nieprzemijającej wartości opery Donizettiego. Dlatego dziwi trochę, że "Maria Stuart" dość rzadko jest wystawiana. Czyżby dlatego, że w operze akcentowane są elementy religijne, katolickie, że mówi się tu o Bogu, że Maria modli się, często odwołuje do Boga, a w finałowej scenie spowiada się? Wszak w dzisiejszym świecie poddanym agresywnemu procesowi ateizacji tego rodzaju deklaracje wiary, nawet jeśli dotyczą postaci historycznych, nie mieszczą się w dyktacie poprawności politycznej. Cieszy zatem fakt, iż najnowsza premiera Teatru Wielkiego-Opery Narodowej to właśnie opera Donizettiego "Maria Stuart". Muzycznie pod batutą Andriya Yurkevycha opera wybrzmiała bez zarzutu. Chór przygotowany przez Bogdana Golę imponujący. Natomiast wykonawcy głównych partii mieli różne chwile, lepsze (a chwilami nawet bardzo dobre) i gorsze. Cristina Gianelli, włoska sopranistka, określana jako specjalistka w dziedzinie belcanta, w partii Marii Stuart - poza początkiem - wybrzmiała interesująco, a pod koniec, tuż przed szafotem w scenie spowiedzi i arii, będącej właściwie jej modlitwą, ukazała, czym jest tzw. piękne śpiewanie, belcanto. A przy tym to śpiewaczka wyraźnie uzdolniona aktorsko. Dobra rola Anny Biernackiej w świetnie wykonanej partii Anny (służącej Marii). Nie przekonała mnie Gruzinka Ketevan Kemoklidze w partii Elżbiety, choć jej siła głosu robi niemałe wrażenie, ale barwa niekoniecznie. Przyjemnie wybrzmiała partia hrabiego Leicestera w wykonaniu gruzińskiego tenora Shalvy Mukerii.

Reżyserzy spektaklu Moshe Leiser i Patrice Caurier nie ulegli pokusie tzw. odświeżania klasyki, czyli eksperymentowania na dziele Donizettiego. Należy potraktować to jako zaletę. Natomiast do zalet nie należy kilka "numerów" inscenizacyjnych nijak mających się do dzieła Donizettiego. Na przykład, początek opery, kiedy na uwerturze kat na pieńku siekierą odcina głowę manekinowi uosabiającemu Marię Stuart. W jakim celu odsyła nas do parodii horroru? Ale są tu także sceny nawiązujące do przestrzeni duchowości, interesujące dramatycznie i wokalnie (finał, chór klęczący, zapalone światełka, lud trzymający się za ręce i tworzący wspólnotę wartości).

Dręczy mnie kilka pytań: mamy dobrych polskich śpiewaków, dlaczego dyrekcja Opery Narodowej ich nie obsadza, a jeżeli już, to w rolach drugoplanowych lub w epizodach? Ponadto, dlaczego oglądamy wciąż koprodukcje, a nie autonomiczne realizacje naszej opery. I na koniec: zrozumieć nie mogę, dlaczego w repertuarze Opery Narodowej w Polsce nie może figurować jako stała pozycja na przykład najwspanialsza polska opera "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki?



Temida Stankiewicz-Podhorecka