23.02.2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Opera "Maria Stuart" w Warszawie. Gdzie to belcanto?


Na deskach Teatru Wielkiego - Opery Narodowej wystawiono jeden z klejnotów belcanta - "Marię Stuart" ("Marię Stuardę") Gaetana Donizettiego. Warszawskie przedstawienie niemiłosiernie się jednak dłuży, a wybitnych głosów jest tu jak na lekarstwo.

   

W XIX wieku ta opera nie miała szczęścia. Do premiery w Neapolu nie doszło na skutek interwencji króla Ferdynanda. Kompozytor musiał zaadaptować muzykę do innego tekstu. 30 grudnia 1835 r. "Marię Stuart" wystawiła mediolańska La Scala, ale po sześciu przedstawieniach zaingerowali cenzorzy (fraza: "Tron angielski został sprofanowany, ohydny bękarcie, twoją obecnością", wciąż bolała). Do Neapolu "Maria Stuart" wróciła w wersji oryginalnej w 1865 r., by przepaść na ponad sto lat. Dziś coraz częściej się ją wystawia, choć - co pokazała warszawska premiera - belcanto to nie tylko piękny śpiew. To sztuka budowania emocji, napięć i prawdziwych dramatów. W operze Donizettiego ich nie brakuje.

"Maria Stuart" to środkowa część "trylogii Tudorów" włoskiego kompozytora (między "Anną Boleyn" i "Robertem Devereux"). Opowiada o władzy, miłości i zemście. Elżbieta i Maria Stuart, jak chce historia, nigdy się nie spotkały. Ich konfrontację wymyślił Schiller, na tej podstawie Giuseppe Bardari stworzył libretto. Na scenie dochodzi do starcia silnych, bezwzględnych, gardzących sobą osobowości. Jedna królowa ma miłość, druga - władzę. Leicester, dawny amant Elżbiety, robi wszystko, by ocalić ukochaną Marię. Jednak mściwość bierze górę nad sprawami publicznymi. Typowy trójkąt miłosny?

Warszawski spektakl jest koprodukcją z Covent Garden w Londynie, Gran Teatre del Liceu w Barcelonie i Théâtre des Champs-Élysées w Paryżu. Za reżyserię odpowiada duet Moshe Leiser i Patrice Caurier. Tu zaczyna się problem, bo ręki reżyserów w warszawskiej inscenizacji właściwie nie uświadczymy. Nad całością pracował - to częsta praktyka - reżyser wznowienia Gilles Rico.

"Maria Stuart" jest spektaklem statycznym, dłużącym się, bez wyraźnych kulminacji. Scenografia wyjątkowo banalna i przewidywalna. W I scenie - dla przypomnienia kontekstu miejsca - akcja rozgrywa się na tle fasady Westminsteru, później - we współczesnym więzieniu. Minimalizm, ale z gatunku ubogich. Gdy w II scenie I aktu wyświetlane są slajdy z katalogowymi widoczkami, a całość topi się w łące kwiatów, granica dobrego smaku zostaje przekroczona. Mężczyźni oraz chór ubrani są uniwersalnie, współcześnie. Dla kontrastu królowe noszą stroje XVI-wieczne (co akurat jest ciekawym zabiegiem).

W spektaklu Leisera i Cauriera trudno się doszukiwać głębokiego, psychologicznego kontrastowania głównych postaci. One przychodzą, śpiewają i odchodzą. Nikt nie stara się odpowiedzieć na najważniejsze pytania. Czy Maria, charakterologicznie tak złożona, ma czyste sumienie? Czy słusznie ją oskarżono i skazano? Rozterki Elżbiety także przemykają niemal niezauważone. Czy powinna uśmiercić rywalkę? A jeśli tak, to jak zareagują inni monarchowie i poddani? Wyeksponowane są za to elementy "komiczne", takie jak "wędrujący" topór czy kat pociągający z piersiówki w najbardziej dramatycznej sekwencji opery.

Choćby nie wiem jak udana (bądź nie) była historia opowiadana na scenie, belcanto nie obroni się bez dobrych głosów. Tych w Warszawie jest jak na lekarstwo. Z głównych ról wybija się Maria śpiewana przez Cristinę Giannelli. Zwłaszcza w II akcie, gdy trema i emocje opadły, wyraźnie rozluźniona Włoszka pokazała, że jest w stanie zaśpiewać tak wyczerpującą rolę. Gruzini obsadzeni w partiach Elżbiety i Leicestera zawiedli. Ketevan Kemoklidze, nie dośpiewując swych partii, chwilami była karykaturą samej siebie. Biegający i rozkrzyczany Shalva Mukeria nie przypominał ani amanta, ani wiarygodnego obrońcy Marii. Dobrze natomiast wypadli śpiewacy w mniejszych rolach: Wojciech Śmiłek (jako Talbot; w Warszawie występował po raz drugi, bo na co dzień śpiewa w... Operze Paryskiej), Anna Bernacka (Anna) czy Łukasz Goliński (Cecil).

Znakomicie, co trzeba podkreślić, zaśpiewał chór, którego partie w II akcie były najmocniejszymi fragmentami spektaklu. Nowy dyrektor muzyczny TWON Ukrainiec Andriy Yurkevych poprowadził całość dość sprawnie. W II akcie udało mu się stworzyć piękne momenty, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że dopiero poznaje się z orkiestrą i miejscem. Pytam zatem: co z tym belcantem w Warszawie?



Jacek Hawryluk