nr 17-18,
  24-04-2012
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Bryk z Ajschylosa


Trzeba jasno powiedzieć: "Oresteja" to bardzo złe przedstawienie niegodne ani Mai Kleczewskiej ani sceny Teatru Narodowego

    Ten projekt nie miał prawa się nie udać. Wybitna reżyserka, wspaniali aktorzy, muzyka świetnej kompozytorki. Na scenie projekcje wideo, a do tego soliści i chór Opery Narodowej. Teksty nie tylko Ajschylosa, ale też Eurypidesa, Heinera Muellera, Ingmara Bergmana, Christy Wolff i dialogi z "Godzin" Stephena Daldry'ego. A jednak się nie udało.

Akcję przeniesiono w czasy dzisiejsze. Uwspółcześnienie jest jednak przeprowadzone drogą najprostszych skojarzeń. Wojna trojańska to nieciekawa karykatura interwencji USA w Iraku. Klitemnestra jako uciskana żona chodzi w fartuchu po kuchni, a Agamemnon - mąż szowinista - rozwala się na kanapie i po wymuszonym seksie chce kanapek i piwka. Rozumiem, że zdaniem twórców spektaklu trzeba jasno wyłożyć, o co poszło, a u Ajschylosa wyjaśnienie jest zbyt skomplikowane i wielowątkowe. Pozostaje jednak niebezpieczeństwo, iż widz uzna, że poszło właśnie o piwko, fartuch i gary. I będzie miał wrażenie, że twórcy nie mieli czasu albo ochoty w skupieniu przeczytać "Orestei".

Przed banalnością mają bronić dodatkowe konteksty - słowa innych autorów. Problem w tym, że w najlepszym razie bywają niepotrzebnymi ozdóbkami, a w najgorszym - są zgrzytem, jak pojawiające się nie wiadomo po co, włożone w usta Klitajmestry hippisowskie wspomnienia Clarissy Vaughan z filmu "Godziny". Umieszczeni między Ajschylosem i doklejanymi do niego na siłę tekstami aktorzy gubią się w tym, co robią. Na przemian deklamują i budują niby-luzackie improwizacje, w których nienaturalnie wypada nawet tak świetny aktor jak Sebastian Pawlak (Orestes). Efekt jest trudny do zniesienia.

Jak na Kleczewską przystało, jest drastycznie - na scenie pojawiają się brutalny seks, narkotyki, projekcje wideo z robakami wijącymi się pod powieką trupa oraz wielki wypchany jeleń, z którego wychodzi zakrwawiona Ifigenia. Wszystko to puste, trochę śmieszne ornamenty. Elementy konwencji, która się już dawno opatrzyła, a tym razem próbuje ukryć fakt, że realizatorzy nie mają nic do powiedzenia. Warszawska "Oresteja" jest brykiem, który próbuje Ajschylosa uprościć, ale nie do końca wie, jak to zrobić. Jak takie przedstawienie mogła zrobić reżyserka takiego formatu - nie wiem. Lepiej o tym szybko zapomnieć.

Szkoda tylko, że wraz z "Oresteja" z pamięci może się ulotnić wspaniała muzyka Agaty Zubel. A to jedyny powód, dla którego najnowsza premiera Narodowego unika oceny "dno", awansując do kategorii "słabo".



Paweł Schreiber