nr 10,
  7-03-2010



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



W przebraniu melomana...


    ...poszedłem do Opery Narodowej na Traviatę. W oryginale pierwszy akt rozgrywa sie w salonie Violetty. Tutaj mamy do czynienia z czymś między pseudokabaretem a północnokoreańską paradą. Bohaterowie przemieszczają się bez potrzeby między pomieszczeniami w amfiladzie, czemu służy imponująca maszyneria Teatru Wielkiego, używana za często i niepotrzebnie. Przedtem na środku sceny pojawia się trumna, z której wychodzi Violetta, a nastepnie futerał unosi się do nieba. Dawniej taki rekwizyt oznaczał zawsze niechybnego pecha.

Akt drugi, w oryginale, dzieje sie w wiejskiej posiadłości pod Paryżem. Soliści mogą przechadzać się po ogrodzie, rozmawiać na tarasie, przyjmować, pisać i wysyłać listy, a ogrodnik - pielęgnować rabatki. Różnie się to dotąd inscenizowało w kraju i na świecie. Tutaj wszystko odbywa się nad luksusowym basenem. Maszyneria Teatru Wielkiego stoi teraz nieużywana, a fabuła aż się prosi, aby rozegrać ją w plenerze, gdzie ciągle ktoś przejeżdża lub wyjeżdża i przemieszcza się z miejsca na miejsce.

Akt trzeci, w oryginale, jest balem u Flory. Tutaj jesteśmy znów w różnych pomieszczeniach. Chór śpiewa po włosku "Jesteśmy Cygankami", a na scenie dorodne striptizerki pokazują po prostu żartownice. Kiedy mowa o matadorach, pojawiają się Indianie z dzidami. Finałową apoteozę z hostessami i białymi wachlarzami wolałbym oglądać tam, skąd pochodzą, czyli w walcu śnieżynek z "Dziadka do orzechów". Oprócz trumny, korespondującej z trupią czaszką na plakacie, efektem częstym, a więc nadużywanym, jest obracająca się kula, dająca na całą scenę i częściowo na widownię efekt migotających błysków. W latach 60. stosowano ten zabieg podczas restauracyjnych striptizów na Targach Poznańskich. Ale już wtedy mówiono, że to niemodne.

Nie będę dłużej rozwodził się nad wieloma scenicznymi nieporozumieniami tego przedsięwzięcia. Przedstawienie jest niespójne, przekombinowane i na siłę walczące z autentyczną biografią Alphonsiny Duplessis, Damą Kameliową Dumasa syna i verdiowską Violettą Valery. Ostatnia scena jest urzekająca. Podobną widziałem niedawno w Salzburgu, ale to jeszcze jeden powód, aby - w interesie reżysera - za dużo nie oglądać.

Dyrygent, orkiestra i soliści na dobrym, europejskim poziomie. Wspaniała córa naszej łódzkiej operowej rodziny Joanna Woś w drugim przedstawieniu to kreacja wybitna mimo bezsensownej inscenizacji. Rola tytułowa w wykonaniu Aleksandry Kurzak jest perfekcyjnie, lecz za lekko zaśpiewaną parią Violetty, a - jak na brutalne obyczajowo wymogi reżysera - zdecydowanie za cnotliwą.

Staram się być powściągliwy w krytykowaniu takiego traktowania klasyki operowej, szanując tych widzów, którym się to podoba.

Oby nie było tak w Dąbrowie Górniczej. Niedawno, również w przebraniu melomana, dopominałem się o przekształcenie źle prowadzonego Pałacu Kultury w wielofunkcyjny teatr, mogący dobrze służyć wilkiej aglomeracji zagłębiowskiej. Zaraz potem jego dotychczasowy dyrektor ogłosił list, w którym nazwał mnie nieuczciwym krytykiem, chcącym odebrać nieszczęśnikowi posadę w Dąbrowie Górniczej. Zajrzałem w internecie do planów tego przybytku. Jest gorzej, niż pisałem. Wieje chałturą, lenistwem, łątwizną i tandetą.

Panie Perz! (tak się nazywa ten dyrektor). Ja nie odbiorę Panu posady, bo nie mam czasu pracować w Dąbrowie Górniczej. Mam natomiast następującą radę: Zamiast produkować bezsensowne wywody jak pijany przy płocie, albo reżyser warszawskiej Traviaty, weź się Pan wreszcie do roboty, bo Pana z niej wyleją. I to nie za moją krytykę.

Po wyborach, kiedy zmienią się mocodawcy, widzowie do reszty stracą cierpliwość, dąbrowskie elity zrozumieją wreszcie mój pogląd, że nie szemrana Pańska misja amatorszczyzny i chałtury, ale budowanie profesjonalnej sceny artystycznej jest przyszłością kultury Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego.

A co z warszawską Traviatą? Trumna na scenie nigdy nie wróżyła nic dobrego.



Sławomir Pietras