nr 52 (3678),
  3-03-2010



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Muzycznie pięknie, a inscenizacja w złym guście


Muzycznie jest znakomicie. Przepiękna muzyka Giuseppe Verdiego pod batutą hiszpańskiego dyrygenta wybrzmiewa tu w całej krasie. Głosy solistów doskonałe. Temat libretta o nieszczęśliwej miłości tzw. upadłej kobiety, która dla dobra ukochanego wyrzeka się jego uczucia i w obliczu zbliżającej się śmierci robi rachunek swego życia, nawraca się, wyznaje Bogu swoje grzechy i umiera w samotności - wzrusza publiczność niezmiennie przez prawie 160 lat. Szkoda tylko, że w warszawskiej "Traviacie" zawiodła inscenizacja.

    Powieść "Dama Kameliowa" Aleksandra Dumasa - syna, która - jak wiadomo - stała się kanwą libretta operowego autorstwa Francesca Marii Piavego, była wielokrotnie ekranizowana i funkcjonuje też w kulturze jako sztuka teatralna. Niezależnie od formy ta melodramatyczna opowieść zazwyczaj nie pozostawia widzów obojętnych emocjonalnie. Natomiast rozwiązanie inscenizacyjne Mariusza Trelińskiego właściwie nie tworzy dla widza sytuacji sprzyjającej jego emocjonalnemu zaangażowaniu w to, co dzieje się na scenie. Pogoń za uwspółcześnianiem klasyki operowej za wszelką cenę gubi przedstawienie. Mariusz Treliński przeniósł akcję do współczesności. Główna bohaterka, traviata, czyli Violetta Valéry, jest tutaj kabaretową piosenkarką i większość akcji dzieje się na scenie, za kulisami i w garderobie paryskiego kabaretu Moulin Rouge, drugi akt zaś nad basenem w wiejskiej posiadłości Violetty. Z uwagi na zmieniające się miejsca gry scenografia raz po raz przesuwa się ze strony lewej na prawą i z prawej na lewą, wydając przy tym warkot zakłócający nastrój muzyczny.

Scenografia Borisa Kudli˘cki nie tworzy klimatu spektaklu, nie wchodzi w relacje ani z muzyką Verdiego, ani z literą libretta. Owszem, jest kilka scen efektownie pomyślanych, jak np. dwie sceny zbiorowe. Świetnie przygotowane. Można by przypuszczać, że skoro już na początku spektaklu z otwartej trumny powoli wychodzi ubrana w lśniącą wieczorową kreację Violetta, rzecz będzie o wampirach i że całość zostanie potraktowana żartem jako pastisz współczesnej kiczowatej kultury. Wkrótce się okazuje, że jest to fragment sceny odbywającego się właśnie w kabarecie spektaklu.

Między początkiem i finałem przedstawienia Mariusza Trelińskiego nie ma korespondencji. W finale bohaterka umiera na gruźlicę. Wcześniej pojednała się z Bogiem i przygotowała duchowo na śmierć. Pragnie przed śmiercią zobaczyć ukochanego Alfreda. Otrzymuje list informujący ją, że Alfred się dowiedział, jak wielką ofiarę poniosła dla niego, a teraz wraz z ojcem jest w drodze do niej, ojciec zgodził się na ich ślub. Niestety, wszystko to przychodzi za późno. Ostatnie słowa Violetty brzmią: "Wracam do życia. Co za radość". Można to interpretować wprost, że ów list spowodował, iż bohaterka uległa złudnej wizji, że powraca do zdrowia i wraz z ukochanym Alfredem ułoży sobie życie. Ale można też interpretować ów finał w klimacie bardziej metafizycznym, że bohaterka przechodzi teraz do prawdziwego życia, które jest po tej drugiej stronie. Scena śmierci mogłaby więc mieć tu znaczenie głębsze. Tym bardziej że Mariusz Treliński usytuował Violettę w całkowicie pustej, przyciemnionej przestrzeni. Tylko że nic z tego nie wynika. Violetta skulona, siedząca w kucki, ubrana w jakąś okropną halkę, nagle pada plackiem na podłogę. I koniec. No więc co to ma być? Pastisz sceny śmierci? Czy po prostu reżyserowi zabrakło pomysłu? Wydaje mi się, że to drugie.

Nieudanej scenografii Kudli˘cki (jaką rolę mają pełnić te puszczane z projektora rozmaite "zajączki" przyprawiające widza o oczopląs?) towarzyszą równie nieudane kostiumy autorstwa Małgorzaty Baczyńskiej i Tomasza Ossolińskiego. Patrząc na ubrania wykonawców, można pomyśleć, że projektanci zemścili się na nich (tylko za co?). A już zwłaszcza na Aleksandrze Kurzak. Trzeba bardzo nie lubić artystki, żeby ją tak ubrać. Zarówno w ten okropny gorsecik, który zwłaszcza w drugim akcie nie znajduje żadnego wytłumaczenia, jak i w tę nieszczęsną, niczym ze śmietnika wyciągniętą halczynę w trzecim akcie.

Ale muzyczna strona przedstawienia daje publiczności niewymowną przyjemność. Bo gdy się zamknie oczy, nie patrzy na scenografię i słucha wspaniałego głosu Aleksandry Kurzak (w drugiej obsadzie śpiewa Joanna Woś) wydobywającej z partii Violetty całą gamę uczuć, od tkliwości po cynizm, od radości do przejmującego smutku, wzruszenie przychodzi samo, czy się tego chce, czy nie. A już te, jakże doskonale podane przez artystkę piana, zwłaszcza w drugim akcie, pozostają w pamięci na długo. Partia Violetty jest dość trudna technicznie. Żeby tak wysublimowanie śpiewać piana, jak robi to Aleksandra Kurzak, to prócz doskonałych umiejętności i znakomitego warsztatu technicznego trzeba mieć zwyczajnie dużo sił fizycznych i rozłożyć je na cały spektakl. Bo owe przepięknie zaśpiewane piana w sporym nagromadzeniu bywają nadzwyczaj wyczerpujące i mogą prowadzić do przewyższenia tonacji. Skala i piękna barwa głosu oraz ekspresja i temperament osobowy śpiewaczki tworzą wizerunek emocjonalny i duchowy tytułowej bohaterki. Choć w przypadku zadań aktorskich, które śpiewakom powierzył reżyser, wolałabym, aby Aleksandra Kurzak powściągnęła nieco ów nadmiar ekspresji mającej pokazać publiczności rozpacz serca i stan ducha swojej bohaterki. Nadekspresja w scenach uczuciowych niestety wprowadza w sposób niezamierzony element groteski. Widocznie reżyserowi to nie przeszkadza.

Drugi obok Aleksandry Kurzak wielki, wspaniały głos to partia Giorgia Germonta, ojca Alfreda, w doskonałym wykonaniu barytona Andrzeja Dobbera. Duet Kurzak i Dobbera to wspaniały teatr. W partii Alfreda natomiast wystąpił francuski artysta Sébastien GuÝze dysponujący klasycznym, w takim włoskim stylu, tenorem lirycznym. Z zadaniami aktorskimi najlepiej tu nie było, ale głos dobry. Dzięki znakomitym solistom i świetnemu dyrygentowi, który słucha i akompaniuje artystom, a nie zagłusza śpiewaków głośnym brzmieniem orkiestry, co niestety dość często zdarza się dyrygentom - warstwa muzyczna nie dała się zdominować warstwie inscenizacyjnej. Hiszpański dyrygent Miguel Gomez-Martinez, świetnie prowadzący orkiestrę, wyraźnie pokazał, jak znakomita może być relacja artystyczna dyrygenta i solistów.



Temida Stankiewicz-Podhorecka