nr 49,
  27-02-2010



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Gwiazdy tańczą w operze


W warszawskiej Operze Narodowej pierwsza od lat nowa inscenizacja Mariusza Trelińskiego. I wreszcie triumf pięknego śpiewu

    Miało być prowokująco i inaczej, mieli być celebryci, tancerze z telewizyjnych superprodukcji. I byli, na szczęście zrobili swoje, nie dominując spektaklu. Miało być piękne śpiewanie. I było. Pierwsza po latach nowa propozycja Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej ("Orfeusz i Eurydyka" była przeniesieniem z Bratysławy, "Borys Godunow" z Wilna) jest udanym powrotem. I co najważniejsze - skonstruowanym według najlepszych pomysłów.

Wybór "Traviaty" Verdiego okazał się strzałem w dziesiątkę. Jedna z najpopularniejszych oper wszech czasów - historia słynnej paryskiej kurtyzany utrwalona w powieści "Dama kameliowa" Aleksandra Dumasa syna - od lat stanowi łakomy kąsek dla reżyserów. Violetta to dziewczyna, która z nizin społecznych awansowała do paryskiej bohemy. W jaki sposób i jakim kosztem?

Violetta wiąże wszystkie wątki tego spektaklu - jej emocje, relacje z kochankami i ta jedna jedyna miłość do Alfreda, dla której gotowa jest poświęcić swe dotychczasowe życie. Ale to także dla niego, na prośbę ojca Alfreda Giorgio Germonta, nie waha się odejść. To wokół Violetty Treliński portretuje świat intryg, brudnych pieniędzy, skomplikowanych związków, tajemniczych relacji. Tytułowa bohaterka jest wprawdzie tego świata elementem, potrafi się jednak z niego wyrwać (stąd mieszkanie z ukochanym z dala od paryskich szaleństw).

Kim jest Violetta u Trelińskiego? To właśnie traviata, czyli kobieta zbłąkana, poszukująca swojej drogi, balansująca na krawędzi, emocjonalnie niestabilna. Jest piosenkarką kabaretową, w związku z tym część akcji odbywa się w klubie. To tu dziewczyna śpiewa otoczona tancerzami (w grupie Herbuś, Szabatin, Maserak - robią swoje, aż miło patrzeć) spędza czas przed i po występach. Gdzieś w pobliskim salonie ociera się o przyjaciół: i tych prawdziwych, i tych, którzy spoglądają na nią jak na łakomy kąsek do zdobycia.

Akcja odbywa się współcześnie, z delikatnym nawiązaniami do przeszłości. Całość ogląda się z dużą przyjemnością, choć ruch platformy, na której zbudowano kabaret, kulisy, korytarz, salon powodują uczucie ciągłego niepokoju. Treliński, niczym reżyser filmowy, musi zmieniać kadry, ujęcia, plany.

Drugi akt zaczyna się trywialnie, na "wyświechtanym" w operze basenie, by nagle zamienić się w prawdziwy majstersztyk: minimalistyczny, z psychodelicznymi wizualizacjami podkreślającymi napięcie spotkania Violetty z Germontem. Pięknie poprowadzono podwójną śmierć bohaterki, najpierw tę towarzyską. Zresztą cały trzeci akt przeszywa niepokój, to upiorne zmierzanie do nieuniknionej tragedii.

Najważniejsze jednak, że w "Traviacie" Treliński, w przeciwieństwie do swych ostatnich spektakli, nie opowiada wymyślonych historii, które trudno powiązać z librettem. Nie wykorzystuje partytury do snucia własnych dygresji. Wyciska maksimum z oryginału.

Jednak niczym byłby ów reżyserski powrót do źródeł, gdyby nie obsada, jaka pojawiła się na premierze. Główne partie zaśpiewały - wreszcie w Warszawie! - gwiazdy Metropolitan Opera z Nowego Jorku: Aleksandra Kurzak i Andrzej Dobber. Kurzak, choć w pierwszym akcie jakby nieco rozedrgana i niepewna, w drugim przeszła samą siebie. Była idealną Violettą. Podobnie jak Giorgio Germont, partia, którą Andrzej Dobber ma rozpracowaną w najmniejszych detalach. Oboje triumfowali. Dawno nie słyszałem w TWON tak zasłużonych owacji dla śpiewaków. Słabiej wypadł w tym towarzystwie francuski tenor Sébastien Gueze w partii Alfreda - nie miał takiej charyzmy scenicznej, ale też głosu i techniki nie zawsze mu starczało. Forma głównych gwiazd przykryła niedostatki orkiestry, choć prowadzenie Miguela Gomez-Martineza było poprawne.

Ponieważ lektury z przeszłości są już passé, więc mottem spektaklu uczyniono frazę "Lepiej jest spłonąć niż wyblaknąć" przypisaną Kurtowi Cobainowi. Zdaniem "It's better to burn out than to fade away" (skądinąd lepiej brzmi jako: "Lepiej od razu spłonąć, niż powoli gasnąć") lider Nirvany zakończył swój pożegnalny list. Tyle tylko, że nie są to jego słowa, ale Neila Younga - z piosenki "Hey Hey, My My" z 1979 roku, napisanej pod wpływem śmierci Presleya i narodzin punk rocka - jedynie zacytowane przez żegnającego się z życiem Cobaina.

Po co wymyślać współczesny kontekst dla takiego dzieła jak "Traviata"? Na szczęście o sukcesie warszawskiej produkcji decydują operowe pryncypia - piękny śpiew i mądra reżyseria.



Jacek Hawryluk