i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Darth Vader nie wstrząsnął Operą Narodową


W Teatrze Wielkim miało powiać futurystycznym designem jak z "Gwiezdnych Wojen" i nowatorskim podejściem do opery Berlioza "Trojanie". Nic z tego. Ta wypożyczona z Walencji produkcja operowa pokazuje tylko, dlaczego za popkulturę nie powinni brać się dyletanci.

    Mariaż tak zwanej sztuki wysokiej i tej popularnej ciągle budzi dyskusje. Jedni uważają, że to mezalians, inni z przyjemnością dostrzegają przepływ inspiracji. Jak wypadło to w przypadku "Trojan" w Operze Narodowej?

Inscenizacja pokazała, że twórcy nie orientują się w popkulturze, podchodzą do niej bez emocji, traktują protekcjonalnie. Efekt jest taki, że ani fani futurologii, fantastyki naukowej, "Gwiezdnych Wojen", ani po prostu fani opery, niczego ciekawego w przedstawieniu nie znajdą.

Połyskujący koń trojański, przypominający statek kosmiczny na tle postatomowej animacji komputerowej, budzi oczywiście ciekawość. Kto spodziewa się konsekwentnego podążania futurystyczną ścieżką zawiedzie się. Po chwili dostrzeże wojowników, przypominających japońskich kamikaze i sanitariuszy z symbolem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca. Wyłaniają się również trojańscy wodzowie w kostiumach żołnierzy armii lorda Vadera. Zaczyna się mętlik przypadkowych inspiracji, cytatów, które nie tworzą spójnej wizji.

Opera z pracownikami technicznymi w tle

Mało dynamiczne, dłużące się sceny - spektakl trwa 4 godz. 45 min. - byłyby do zniesienia, gdyby nie tandetna scenografia. Jej podstawę stanowią długie, grube na metr, wijące się pomarańczowe balony, które raz służą za węże morskie, które pożerają wieszcza trojańskiego Laokoona, innym razem imitują palmę czy elementy konstrukcyjne wnętrza pałacu królowej Kartaginy Dydony. Balony okazują się niewypałem, bo ciągle pilnować ich musi obsługa techniczna, wiją się nie zawsze tak, jak to sobie wymyślono. W wielu chwilach spektakl najzwyczajniej toczy się równolegle z pracami technicznymi na drugim planie. Coraz częściej zobaczymy na scenie ubranych na czarno, słabo rzucających się w oczy mężczyzn, dokonujących zmian w scenografii na oczach widzów. W przypadku "Trojan" przekroczona została jednak pewna granica.

Estetycznie było nie za często

Prawdziwe estetyczne i futurystyczne zarazem kąski trafiają się bardzo rzadko. Ślady interesujących pomysłów zauważyć można w zabawie na dworze królowej Dydony. Odbywa się tam pokaz designerskiej mody - tak mogliby wyglądać bohaterowie "Trojan". Efekt po chwili psują jednak tancerki ubrane jak cheerleaderki i partia solisty wystylizowanego na Elvisa. W finale III aktu Eneasz i Dydona w miłosnym uścisku zostają wyniesieni nad scenę w półotwartej, wyściełanej miękkim obiciem, kapsule przypominającej również księżyc. Zza kulis nadlatuje człowiek w kapsule a la Sputnik. Całość efektowna, tyle że sonda to relikt, a nie futurologia. Niestety i w tej scenie obserwować można było technicznych statystów, którzy trzymali królewską parę dla asekuracji za stopy. Cieszy oko jeszcze tylko finałowa scena spektaklu, w której gdzieś w tle wyłania się monstrualnych rozmiarów połyskująca czernią konstrukcja przypominająca hełm Dartha Vadera.

Wirus "Trojan", w miejsce konia trojańskiego, symbolizujący jakąś przyszłą wojnę elektroniczną i echo Anakina Skywalkera reprezentującego ciemną część ludzkiej natury w spektaklu, wbrew zapowiedziom, zaistniały w sposób ledwo zauważalny. W Operze Narodowej nie powinno brakować rzeczy imponujących pokazywanych na Zachodzie, tyle że dobrze by było staranniej dobierać inscenizacje, które się wypożycza.



Marek Władyka