Turandot Pucciniego to piękna,
ale brutalna i ociekająca krwią
baśń, osadzona w realiach
starożytnych Chin. Okrutna księżniczka latami wabi na swój dwór kolejnych
adoratorów, którzy, by ją zdobyć, muszą
odpowiedzieć na trzy pytania. Są one jednak tak trudne, że nikomu się nie udaje,
a ceną za błąd jest głowa nieszczęśnika.
W pałacowych murach co chwila
brzmią trąby zwołujące lud na egzekucję
i nadzieja na zakończenie tej makabry już
niemal umarła. Na szczęście zjawia się
przybysz z dalekiego kraju, który ratuje
sytuację i w szczęśliwym finale kruszy
serce pięknej Turandot. Szkoda tylko, że
za cenę życia jego przyjaciółki z dzieciństwa, Liu, która ginie z rąk ludu w ostatnim akcie.
Puccini nie zdążył dokończyć dzieła
i nie wiadomo, jak mógłby zabrzmieć jego
oryginalny finał. Większość teatrów na
świecie przyjmuje wersję napisaną przez
Franco Alfano, na której oparł się również Treliński. Reżyser zachował się jednak bardzo elegancko, zatrzymując akcję
w miejscu, w którym kompozytor przerwał pracę i wyświetlając stosowny napis,
informujący o tym publiczność. Szkoda,
że dla reszty wskazówek Pucciniego nie
miał równie wiele szacunku.
Współczesna inscenizacja operowa
często chce odkrywać dawne dzieła na
nowo. Rezygnuje z konwencjonalnych
dekoracji i kostiumów, przenosi akcję
w zupełnie inne czasy. I nie ma w tym
nic złego, póki nie przekroczy się granicy
przyzwoitości. Bo o ile można Trelińskiemu wybaczyć rezygnację z pałacowych dekoracji, tłumów na scenie i krwawych
spektakli oddających dosłownie treść
opery, to kilka innych pomysłów jest już
sporą przesadą.
Trzech dworzan księżniczki Pinga,
Panga i Ponga reżyser przedstawił nie
tylko jako homoseksualistów żyjących
najprawdopodobniej w jakimś wesołym
trójkącie, ale ubrał ich do tego w papiloty i stroje rodem z występów drag queen. Do tego kazał im pląsać po scenie
w tak skomplikowanym balecie ruchów, że biedni śpiewacy nie mogli się
skupić na swoich partiach wokalnych
i zabrzmieli bardzo słabo. Ruchu nie brakowało zresztą w żadnej scenie. Wielkie
konstrukcje, dzielące przestrzeń i ukazujące zdarzenia niczym kadry z filmu, reżyser obracał jak dziecięcy kalejdoskop.
Istotnie, w dziedzinie obrazu Treliński
jest mistrzem. Umie wykorzystać teatralną maszynerię, by stworzyć wiele scen fascynujących wizualnie. Chwilami można
nawet zapomnieć, że to jeszcze teatr, a nie
kino. Niestety, i ta ścieżka prowadzi czasami nie tam, gdzie chciałby meloman.
W operze teatr i muzyka to jedno i mamiąc oczy wspaniałymi sceneriami, trzeba pamiętać o akcji dramatu. Treliński
dramat, owszem, stworzył, ale raczej swój
własny, niż przewidziany przez twórców oryginału. Czytając libretto, skupił
się na wybranych, najbardziej dla siebie
sugestywnych elementach, resztę znacznie spłycając. W jego wizji Turandot
owładnięta jest obsesyjną nienawiścią do
mężczyzn wywołaną przez traumatyczne
przeżycia prababki, którą prawdopodobnie brutalnie zgwałcono. W operze na ten
temat jest może kilka zdań. Treliński poświęcił całą sekwencję ukazaniu dramatu
małej dziewczynki, którą ktoś brutalnie
ciągnie za włosy do wyimaginowanej sypialni. Aby dodać scenie jeszcze więcej
emocji, przez chwilę oczom widza ukazuje się ogromnej wielkości naga lalka
z oderwaną nogą, przy której chyba tylko
przez niedopatrzenie zabrakło podpisu
zły dotyk boli przez całe życie. Jednak
nawet ten atak na wrażliwość słuchacza
nie wystarczył reżyserowi. Postanowił akcję jeszcze bardziej zagmatwać, ukazując
Turandot i Liu niczym dwie części jednej osoby. By pani Hyde mogła żyć, pani
Jekyll musi zginąć. Tak się też dzieje.
Widz siedzi i choć nad głową pokazuje mu się tłumaczone libretto, w wielu
momentach nie wie, o co chodzi. Finał
nieco rozwiewa wątpliwości, ale znak
zapytania w głowie nie znika. Opera to
wciąż rozrywka, tymczasem Treliński z radością oddaje się w niej daleko idącej
psychoanalizie, dochodząc do własnych
wniosków i burząc koncepcję kompozytora. Warto docenić pomysłowość, ale
nic ponadto.
Przedstawienie dziwaczne od strony
inscenizacyjnej niekiedy może się nawet
podobać, jeśli dobre wrażenie pozostawią śpiewacy. W tym przypadku tak się
nie stało. Tytułowa bohaterka śpiewana
przez Francescę Patane okazała się mało
przekonująca aktorsko i dramatycznie zła
głosowo. Przyszło mi nawet do głowy, że
ten skrzekliwy, świszczący, rozwibrowany
i zwyczajnie nieładny głos wybrano, by
pokazać wewnętrzną brzydotę postaci.
Zakulisowe informacje są jednak takie, że
w castingu Patane wygrała ze względu na
szczupłą sylwetkę, której chciał reżyser.
Może gdyby się nie odzywała, wrażenia
byłyby faktycznie lepsze. Partnerem Turandot w słyszanej przeze mnie obsadzie
był Charles Kim. Azjatyckie rysy pomogły
mu w stworzeniu sugestywnej postaci, ale
głos nie okazał się specjalnie interesujący.
Wątły i cichy, z trudem przebijał się przez
gęstą orkiestrę. Brawa po słynnej Nessun
dorma dostał raczej ze względu na tradycję niż jakość wykonania.
Na tle bladych głównych bohaterów
jaśniej błyszczały postacie mniej znaczące. Znakomici okazali się Rafał Siwek
w roli Timura oraz Agnieszka Tomaszewska jako Liu. To ona otrzymała jedyne
w całym spektaklu w pełni zasłużone
brawa po swojej arii. Publiczność ciepło
przyjęła też kreację Kazimierza Pustelaka. 81-letni śpiewak wspaniale wpisał się
w rolę sędziwego cesarza Altouma, choć
reżyser kiczowato dodał do jego partii pogłos niczym w jakiejś kreskówce dla dzieci. Niczego za to nie dodano orkiestrze.
I słusznie, bo pod batutą włoskiego dyrygenta Carlo Montanaro zespół zabrzmiał
bardzo dobrze. Tempa były żywe, a gra
dostosowana do śpiewaków z dużym wyczuciem. Ponoć wymagało to wielu prób
i twardej ręki, ale efekt się opłacił.
Po Traviacie Trelińskiego miałem
nadzieję, że kolejny jego spektakl będzie
równie udany. Niestety, tym razem reżyser znów oddał się swoim wydumanym
wizjom, które chyba tylko on w pełni rozumie. Warszawską Turandot warto zobaczyć ze względu na obrazy, ale treść tej
opery lepiej pokażą inne, mniej osobiste
interpretacje. Muzykę zaś inne obsady
śpiewaków. Chcesz idź, ale na własne
ryzyko.
Maciej Łukasz Gołębiowski
|