nr 91 (8907),
  19-04-2011



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Klasyka kontra pop


W „Turandot” Mariusza Trelińskiego na scenie brakuje tylko Lady Gagi

    Jeśli ktoś nigdy nie zetknął się z „Turandot", w Operze Narodowej po pierwszym akcie nie będzie wiedział, co ogląda. A ci, którzy znają dzieło Giacomo Pucciniego, są zdezorientowani. Nie ma chińskiej księżniczki, pałaców, orientalnej baśni i miłosnego melodramatu.

W obszernej rozmowie zamieszczonej w programie do przedstawienia Mariusz Treliński wyjaśnia, że stworzył opowieść psychoanalityczną. Oto objaw choroby sztuki współczesnej: trzeba najpierw zagłębić się w komentarz twórcy, by zrozumieć dzieło. Ze sztuk wizualnych przechodzi do teatru, filmu i, jak się okazuje, również do opery.

Musicalowy kicz

Czy zresztą pierwsze sceny warszawskiej „Turandot" mieszczą się jeszcze w operowej formule? Reżyser zburzył sceniczną tkankę precyzyjnie obmyśloną przez Pucciniego, naruszył warstwę muzyczną. Kaskada dźwięków – naturalnych, wzmocnionych mikrofonami, amplifikowanych, z przesterowanym pogłosem – dociera do widza ze wszystkich stron, ze sceny i z widowni.

Puccini odarty z sentymentalizmu i delikatności staje się kompozytorem rangi musicalowej i twórcą kiczu. Dostajemy bowiem przegląd wszystkich tandetnych chwytów, jakimi żywi się europejski teatr, zafascynowany sztucznym blichtrem popkultury, prowokujący wyuzdaniem erotycznym z roznegliżowanymi panienkami i wątkami gejowskimi.

Te efekty dawno jednak spowszedniały. Wyzywające drag queens kiedyś bulwersowały, dziś to widok powszedni. Mariusz Treliński dodał Jokera z „Batmana" oraz kilka kolejnych pomysłów swoich kolegów walczących z tradycją w operze: chóry śpiewające z widowni (Krzysztof Warlikowski) czy ciąg białych pomieszczeń na wirującej scenie (Martin Kušej).

Otrzymaliśmy wyrazistą wykładnię, dokąd w XXI stuleciu ma zmierzać tradycyjna opera. Opowieści z przeszłości zamieniają się w ciąg migotliwych, dynamicznych obrazków. Nieważne, co pokazują, po prostu muszą ciągle się zmieniać – jak w wideoklipach Madonny czy Lady Gagi. Obecność którejś z nich byłaby tu całkowicie na miejscu. Wiele współczesnych inscenizacji operowych odwołuje się do estradowego sztafażu muzyki pop i „Turandot" nie jest w tej kwestii wyjątkiem.

Tajemnica zagadek

Na szczęście Mariusz Treliński odłożył na bok zabawki i zdołał udowodnić, że ma reżyserską osobowość. Od połowy jego widowisko – także za sprawą scenografa Borisa Kudlički – staje się plastycznie piękne i emocjonalnie przejmujące.

Gdy księżniczka Turandot zadaje zagadki zakochanemu w niej Kalafowi, który zginie, jeśli ich nie odgadnie, oglądamy teatr najwyższej próby. Jesteśmy świadkami subtelnej, ale i pełnej namiętności gry psychologicznej. W żadnej ze znanych mi z historii opery inscenizacji „Turandot" spektakl nie miał w tym momencie takiego napięcia.

Przejmujący jest akt trzeci ze śmiercią Liu i hołdem, jaki realizatorzy oddali Pucciniemu, przypominając, w którym momencie śmierć przerwała mu pracę nad utworem. Surowy i monumentalny finał wycisza zaś w widzach emocje.

W warszawskiej premierze jest czego słuchać. Orkiestra gra rewelacyjnie, chóry dwoją się, dyrygent Carlo Montanaro porywająco zinterpretował partyturę Pucciniego. Publiczność owacyjnie przyjęła bohaterów spektaklu zachwycona ich potężnymi głosami: Lillę Lee (Turandot), Kamena Chanewa (Kalaf) i Katarzynę Trylnik (Liu). Całej trójce brakowało jednak wokalnej subtelności, jaką miał Rafał Siwek (Timur) czy chińscy ministrowie (Frank Dolphin Wong, Mark Flower i Mateusz Zajdel).

Giacomo Puccini ostatecznie zatriumfował, ale sama opera z tego starcia wyszła poturbowana. Może to już ostatnie takie zwycięstwo klasycznej sztuki, kolejny atak reżyserski może okazać się dla niej miażdżący.



Jacek Marczyński