25.V.2006


Lubię umierać na scenie



Mam w swoim repertuarze wiele męskich ról. Na scenie ciągle muszę obejmować różne sopranistki - mówi Ewa Podleś, słynna polska kontraltcistka, która wciela się w postać herosa Tankreda.



   - W Teatrze Wielkim zaśpiewa Pani partię tragicznego herosa Tankreda. Jak to się stało, że męskie role w operach barokowych oraz Rossiniego stary się jedną z Pani wokalnych specjalności?

- Mimo że są męskie, zostały napisane dla kobiet dysponujących kontraltem. To taki rodzaj głosu jak mój: o bardzo szerokiej skali obejmującej jak w moim przypadku przeszło trzy oktawy i pozwalającej mi śpiewać w trzech skalach: od altu przez mezzosopran do sopranu.
Na początku kariery śpiewałam wyłącznie młode dzierlatki, różne trzpiotki i uwodzicielki, popisywałam się koloraturą. Po urodzeniu dziecka dzięki systematycznej pracy i mądremu doborowi ról barwa mojego głosu zmieniła się, ściemniała. Stał się silniejszy w niskim, „piersiowym" rejestrze. To otworzyło przede mną nowe możliwości repertuarowe, zaczęłam np. śpiewać Wagnera, ale przybyło też ról męskich.
Mam ich w swoim repertuarze tak wiele, że czasami z obawą spoglądam w lustro, czy przypadkiem nie rosną mi wąsy. Na scenie ciągle muszę obejmować różne sopranistki i wyznawać im miłość (śmiech).
Kontralt to unikalny głos, jego nadzwyczajnej rozpiętości nie da się wypracować. Jak mówił Witold Lutosławski, to „dobro powierzone", które zobowiązuje mnie do nieustannej pracy, aby nie wyjść z formy, aby się doskonalić.

- Dlaczego do warszawskiego „Tankreda" w reżyserii Tomasza Koniny wybrała Pani tragiczne zakończenie, w którym bohater umiera w bitwie, mimo że Rossini opatrzył tę operę również happy endem?

- Lubię umierać na scenie, nie przepadam za happy endem. Dlaczego opera ukazująca dramat miłości i zdrady, krwawą walkę o władzę miałaby się skończyć szczęśliwie? Happy end wybieram tylko wtedy, gdy śpiewam tę operę w wersji koncertowej. Trudno przecież padać na estradę między pulpity orkiestry. W teatrze umieram.

- Kreuje Pani swoje postacie nie tylko głosem, ale również środkami aktorskimi: mimiką, gestem. Czy śpiewak powinien być również dobrym aktorem? Nie wystarczy śpiewać?

- Mnie jest potrzebny teatr, robię go nawet w najskromniejszej pieśni śpiewanej na estradzie sali koncertowej. Namawiam partnerów, aby nauczyli się swojej partii na pamięć, co nie zawsze jest normą, żeby oderwali wzrok od nut na pulpicie i zaczęli mi partnerować, po prostu grać. Inaczej wieje nudą. Nad perfekcję, która jest oczywiście pożądana, przedkładam żarliwość. Cenię artystów, w których wykonaniu muzyka tańczy, śpiewa, wibruje. U mnie wszystko musi być na najwyższych obrotach. Używam różnych odcieni, kolorów, zmieniam glos, żeby przerazić lub rozmarzyć. Wszystko po to, żeby mój przekaz czytelnie popłynął w stronę widowni. I wiem, że tak się dzieje. Do mojej garderoby ludzie przychodzą ze łzami w oczach.

- Dlatego Pani tak rzadko występuje na scenie Teatru Wielkiego? Przecież warszawska publiczność Panią uwielbia.

- Nie ma tu dla mnie odpowiedniego repertuaru. Poprzedni dyrektorzy Opery Narodowej nie mieli pomysłu, jak wykorzystać mój głos. Owszem, „Tankreda" i „Semiramidę", a także „Podróż do Reims" zrobiono tu z myślą o mnie. Ale „Tankreda" i „Podróż..." śpiewam niezmiernie rzadko, a „Semiramida" zeszła z afisza.
Ja jestem gotowa w każdej chwili przyjąć rolę w Teatrze Wielkim, mimo że tu mam największą tremę, bo nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Teatr Wielki jest dla mnie najważniejszy, to mój dom. Tu debiutowałam 31 lat temu, a Warszawa jest moim rodzinnym miastem. Jeśli tylko pojawi się odpowiednia dla mnie propozycja, przyjmę chętnie, odrzucę nawet angaż w Metropolitan Opera. Wszystko w rękach nowej dyrekcji.



Z Ewą Podleś rozmawiała Anna S. Dębowska






    strona główna     artykuły prasowe