nr 7,   09-01-2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Powrót Verdiego


Wznowiona w niedzielny wieczór inscenizacja "Rigoletta" została zrealizowana na wzór wystawionej w 1994 r. w mediolańskiej La Scali i miała swoją premierę w Operze Narodowej 1997 roku. W obu przypadkach jest to dzieło tego samego zespołu realizatorów.

     W tym przedstawieniu, wtedy i teraz, cieszy oko zrealizowana z rozmachem piękna i pełna przestrzeni scenografia, efektowne i stylowe kostiumy oraz sprawna, choć tradycyjna reżyseria. Ma ona na względzie przede wszystkim wyprowadzenie akcji z pulsu muzyki i konsekwentne prowadzenie śpiewaków w głównych partiach, a także drugoplanowych, epizodycznych rolach. Wszystko to sprawia, że każda scena ma określoną dramaturgię, wyznaczoną przez wielki dramat książęcego błazna i jego pięknej córki.

Jednak "Rigoletto" to przede wszystkim wspaniała muzyka i znakomicie skonstruowane partie wokalne. Ta opera to pierwsze z verdiowskich dzieł, gdzie bohaterowie są ludźmi z krwi i kości. Najpełniej musi to uwiarygodnić odtwórca partii tytułowego bohatera, sugestywnie wciągając widza w świat własnych przeżyć: ludzkiego bólu, cierpienia, pragnienia zemsty, a w końcu wielkiej rozpaczy. Trzeba przyznać, że ta sztuka w znacznej mierze udała się Mikołajowi Zalasińskiemu, który włożył w swoją kreację wiele emocjonalnego zaangażowania. Szlachetne brzmienie głosu o bogatej barwie i odpowiedni wolumen pozwoliły mu na wokalne uwiarygodnienie tej interesującej kreacji. Do pełni szczęścia zabrakło mi płynnego belcantowego prowadzenia frazy.

Turczynka Yelda Kodalli stworzyła obraz dziewczęco subtelnej Gildy o pięknie brzmiącym srebrzystym głosie i pewnej kolotaturze. Księcia śpiewał gościnnie Urugwajczyk Juan Carlos Valls. Niestety, nie była to udana kreacja: w pierwszym akcie balansował na pograniczu intonacyjnej poprawności, później było nieco lepiej, co nie oznacza, że dobrze. Chwilami miałem wrażenie, że nie bardzo wie, o czym śpiewa, jego aktorstwo ograniczające się do rozkładania rąk, pozostawia również wiele do życzenia. Daniel Borowski obdarzony nośnym basem zaśpiewał z powodzeniem rolę płatnego zabójcy Sparafucile. Wielka szkoda, że tak rzadko mamy okazję podziwiania tego artysty na krajowych scenach. Świetną formą wokalną wykazał się Artur Ruciński w nieznacznej roli Marulla.

Włoch Tiziano Severini (dyrygował też premierą w 1997 r.) prowadził przedstawienie pewną ręką, z właściwą dynamiką i z dużą wyobraźnią nadającą muzyce właściwy puls pozwalający na konsekwentne narastanie dramatu w muzyce. Orkiestra ujmowała subtelnością brzmienia pozwalającą śpiewakom na swobodne, w pełni naturalne prowadzenie głosu. Szkoda tylko, że w scenach zbiorowych zabrakło dynamiki i precyzji, a już pierwszy akt był pod tym względem fatalny. Nie najlepiej, by nie powiedzieć fatalnie, wypadł tym razem chór, który nie dość, że rzadko zgadzał się w tempach z dyrygentem, to jeszcze sporo do życzenia pozostawiała spoistość jego brzmienia i wokalna dyscyplina.

W marcu 1997 r. premierze towarzyszył entuzjazm publiczności, uznano ją nawet za ważne wydarzenie artystyczne. Wznowienie wywołało znacznie mniejszy entuzjazm. Czyżby sprawdziło się stare porzekadło, że odgrzewane danie słabiej smakuje?



Adam Czopek


    strona główna     artykuły prasowe