Co Pan czuje, przechodząc koło Teatru Wielkiego, z którego został Pan usunięty?
Staram się tego nie rozpamiętywać. Skupiłem się nad swoimi realizacjami. Ale to, co się stało latem ubiegłego roku, oczy- wiście trudno zapomnieć. Obudzenie tej instytucji z letargu kosztowało nas dużo zdrowia i energii. Pierwszy sezon poszedł nam fantastycznie, przy aplauzie krytyki i publiczności. Dlatego miałem poczucie głębokiego surrealizmu, kiedy mnie odwołano.
Czy będzie Pan współpracował z Operą Warszawską?
- Długo się nad tym zastanawiałem. Wiadomo, że moje i moich współpracowników myślenie o operze jako o sztuce, która jest żywym elementem kultury, jest sprzeczne z tym, czego chce nowa formacja w Teatrze Wielkim. Niemniej zostawiłem tam osiem przedstawień, dorobek wielu lat życia. Mam też dług wobec publiczności, z którą mogę się rozstać na rok, dwa, ale nie na pięć. W tej chwili rozmawiamy o produkcji "Orfeusza i Eurydyki" Glucka, którą planowałem wcześniej. Nie chciałbym zrywać z Warszawą. To paradoks, że musiałem stąd odejść w pełni sił twórczych i dzisiaj pracuję wszędzie, tylko nie w mieście, w którym mieszkam.
Pracuje Pan nad "Królem Rogerem" Szymanowskiego we Wrocławiu. Dlaczego powraca Pan do opery zrealizowanej w Warszawie?
- Bo to bardzo ważne dzieło dla naszych czasów. Dzisiaj można mówić o Polsce Sienkiewicza i Polsce Gombrowicza. W podobnej skali przeciwstawiam w muzyce Szymanowskiego i Moniuszkę. Kiedy mówię, że jestem z Polski, wszędzie na świecie słyszę: "Ach, Szymanowski!". Nigdy w tym kontekście nie słyszałem o Moniuszce. Jeden z naszych największych grzechów to prowincjonalność. Takie postacie jak Szymanowski pokazują, że możemy tworzyć dzieła głęboko oryginalne, a jednocześnie na wskroś polskie.
Gdzie oprócz Wrocławia można będzie zobaczyć Pańskie nowe spektakle?
- W najbliższym roku w Tel Awiwie, Waszyngtonie, Los Angeles, Wilnie 1 Frankfurcie.
Trzeba będzie sobie chyba kupić roczny bilet na samolot.
- Nie zapominam o Warszawie. To był piękny moment. Opera ze sztuki skostniałej stała się sztuką, o której się dyskutuje. Okazało się, że może funkcjonować obok filmu i muzyki rockowej. W tym kontekście nagroda Wdechy jest dla mnie szalenie istotna. Pokazaliśmy, że można o Polsce mówić jako o poważnym partnerze i kreatorze sztuki, a nie tylko o miejscu, gdzie przeżuwa się dawno wyplute artystyczne kąski ze świata. To nasza najważniejsza zdobycz. Nie da się cofnąć czasu i robić opery, stawiając śpiewaków na tle malowanych dekoracji i wmawiając, że liczy się tylko śpiew. Oczywiście - on jest najważniejszy, ale nie tylko.
rozmawiał Roman Pawłowski
|