Dyrektor naczelny Teatru Wielkiego-Opery Narodowej o jego przyszłości. Z Januszem Pietkiewiczem rozmawia Katarzyna K. Gardzina
Zdążył Pan już ogarnąć Teatr Wielki przed sezonem?
- Poprzednia dyrekcja mocno medialnie nagłaśniała plany i przygotowania do następnego sezonu. Przychodząc do teatru, nie przypuszczałem więc, że zastanę tu taką katastrofę. Gdyby tylko mogli tu znaleźć się Kafka czy Gombrowicz i opisać te rozgrywki, dziwne interesy, brak jasnych kompetencji, aparat autopromocji jednego artysty. To prawdziwa groteska.
Co z zaplanowanymi premierami?
- O jakikolwiek tytuł bym nie zapytał, okazuje się, że jest albo nierealny do wykonania w terminie, albo niepotwierdzony i bez podpisanych umów. Jak można mówić o wystawieniu nowej opery Szymańskiego w listopadzie, kiedy w sierpniu nie oddano nawet partytury do rozpisania nut? Każda decyzja artystyczna, zwłaszcza w tak dużej instytucji, ma swój wymiar finansowy, powoduje angażowanie wielu ludzi, zaciąganie zobowiązań, zakup materiałów. Niefrasobliwość i brak odpowiedzialności wobec własnego teatru ze strony artysty dyrektora musiała zostać przerwana. Nie ma to nic wspólnego z oceną jego prac reżyserskich.
Porozumiał się Pan z Mariuszem Trelińskim w sprawie zapowiadanej premiery "Orfeusza i Eurydyki" Glucka?
- Jak można planować "Orfeusza i Eurydykę" na grudzień, kiedy inscenizatorzy mówią, że będą gotowi na luty, a może i czerwiec. Nikt nie mówi szczerze, że pierwsza koncepcja reżyserska "Orfeusza" Trelińskiego nie została zaakceptowana przez Kazimierza Korda - wówczas p.o. dyrektora naczelnego i muzycznego. Nie potwierdził on udziału w niej, a pomimo to jego nazwisko stało się kluczem, nie tylko w przypadku tego tytułu, do nieuprawnionego uzasadniania przez Mariusza Trelińskiego różnych pretensji wobec ministra Ujazdowskiego i wobec mnie. Realizacja opery Glucka będzie możliwa, ale za rok.
Mówi się, że jest Pan przeciwnikiem eksperymentu?
- W ciągu roku eksperymentu, jaki latem 2005 roku wprowadził minister Dąbrowski, zmieniając nagle statut teatru, za dużo tu zniszczono. Referendum pracowników, którego w instytucji kultury nie powinno się przeprowadzać, było krzykiem rozpaczy, błaganiem o rozsądek. Tak to odczytał dyrektor Kord, inaczej, jak widać, Mariusz Treliński. To nieprawda, że w referendum wypowiedziały się tylko sprzątaczki i techniczni. Głosowało prawie 800 osób, poważni soliści opery i baletu, profesorowie akademii muzycznych. Wyrazili zdanie nie na temat reżyserii Trelińskiego czy dyrygentury Korda, ale modelu zarządzania teatrem. Pora na sprzątanie tego bałaganu.
Jaki model Pan stworzy?
- Jestem zwolennikiem jednoosobowej odpowiedzialności w zarządzaniu teatrem, ale sprawy artystyczne powinien prowadzić autonomicznie dyrektor artystyczny i dyrektor muzyczny odpowiedzialny za orkiestrę. Osobno funkcjonować ma pion zarządzający, czyli pierwszy zastępca dyrektora, pion techniczny, marketing i reklama, Szkoła Mistrzowskich Interpretacji, którą chcę stworzyć, Muzeum Teatralne i Konkurs Moniuszkowski.
A co z baletem?
- Nie bardzo wiem, jakie rozwiązanie przyjąć. Istnieją europejskie wzorce pokazujące, jak balet może funkcjonować samodzielnie i jednocześnie spełniać funkcje służebne wobec opery, czyli brać udział w tzw. wstawkach baletowych. Są i rozwiązania, kiedy balet, jak dotychczas, jest traktowany jak przyczepka do opery. Przypuszczalnie stanie się on jednym z samodzielnych pionów tworzących organizm opery.
Wspomniał Pan o szkole mającej powstać przy operze. Jak będzie wyglądał zakres jej działalności?
- Będzie ona obejmowała wszystkie dziedziny związane z teatrem, zarówno wokalistów, na których zależy nam najbardziej, ale także dyrygentów, scenografów czy oświetleniowców. Młodych śpiewaków będziemy wykorzystywać w naszych spektaklach, wzorując się na innych tego typu instytucjach na świecie.
W planach kładzie Pan nacisk na repertuar polski...
- Promowanie polskich wykonawców jest obowiązkiem wobec kultury narodowej, co nie oznacza, że nie będzie miejsca dla najwybitniejszych artystów zagranicznych. Będziemy chcieli ich gościć i przekonywać, by wykonywali także muzykę polską. Zauważmy, że wszyscy dookoła, Czesi, Węgrzy czy Rosjanie, dbali i dbają o to, aby ich sztuka narodowa była widziana i pokazywana na zewnątrz. Nie wiadomo, dlaczego wciąż wstydzimy się naszej twórczości muzycznej.
Czy to prawda, że proponował Pan Mariuszowi Trelińskiemu wyreżyserowanie "Konrada Wallenroda"?
- Rozmawialiśmy o możliwościach i zasadach przyszłej współpracy i podałem jako przykład, że dyrekcja teatru mogłaby mu proponować kilka tytułów oper do wyboru, wśród nich również polskie, jak "Konrad Wallenrod". Jest to temat znany w tradycji europejskiej, raz był już wykorzystany z powodzeniem przez Ponchiellego w XIX wieku. Myślę, że realizując w jednym teatrze ósmy czy dziesiąty spektakl ze światowego repertuaru, reżyser mógłby spróbować sięgnąć raz i po takie dzieło. Spłacić zobowiązania wobec kultury narodowej. Nie była to więc propozycja, ale dyskusja, jak ma wyglądać myślenie o repertuarze.
Głośnym echem odbiła się też zapowiedź wystawienia "Rigoletta" w dekoracjach z La Scali.
- To wznowienie na przyszły sezon zaplanował jeszcze Mariusz Treliński, więc dziwi mnie, że stało się to jednym z mitów, które narosły wokół zmiany planów repertuarowych.
Jakie inne tytuły pojawią się w tym sezonie na scenie Opery Narodowej?
- Zostaje na razie "Czarodziejski flet", mimo że nie uważam, żeby taki rodzaj teatru powinien mieć miejsce na tej scenie, zostaje "Wozzeck" w reżyserii Warlikowskiego, zostaje też pięć tytułów inscenizacji Mariusza Trelińskiego oraz "Curlew River" Brittena. Wróci kilka spektakli z magazynów, które na szczęście nie zostały zniszczone, tak jak to się stało ze słynnym bykiem z "Carmen". Sprawdzę, jak do tego mogło dojść. Chcę wznowić znakomitego "Makbeta", "Bal maskowy", "Turandot", "Traviatę", "Córkę źle strzeżoną". Uważam, że trzeba respektować wymagania tradycyjnej publiczności operowej, która stanowi około trzech czwartych widowni, a która przez ostatnie lata była skutecznie odstraszana.
Kiedy poznamy nazwiska dyrektorów artystycznego i muzycznego?
- W połowie września będzie konferencja prasowa, co nie znaczy, że dopiero wtedy mianuję moich zastępców. Po prostu chcemy wtedy móc już usiąść wszyscy razem z gotowym programem. Nowy dyrektor artystyczny bardzo dobrze będzie znał się na sztuce wokalnej i zadba, by obsady były atrakcyjne. W tradycji operowej mówi się przede wszystkim o legendarnych wykonawcach i do tego musimy dążyć, nie odrzucając obecnego w świecie, choć wcale nie dominującego, nurtu oper "reżyserskich".
Czy dyrektorem muzycznym pozostanie Kazimierz Kord?
- Maestro Kord nie chce pełnić żadnej funkcji, ale jak najbardziej podtrzymujemy współpracę. Prawdopodobnie nie będzie szybko nominacji dyrektora muzycznego, być może dopiero w trakcie pierwszego sezonu. Mógłby to być nawet ktoś zza granicy.
Katarzyna K. Gardzina
|