1.IV.2006



Miłość w nocnym klubie



Mariusz Treliński ma inscenizacyjne pomysły, a Kazimierz Kord udowadnia, że najważniejsza jest muzyka. To ona pozostaje w pamięci po warszawskiej premierze "La Boheme"


       W spektaklu Opery Narodowej Kazimierz Kord, prowadząc orkiestrę we własnym, spowolnionym tempie, nie pominął żadnego ze składników dzieła Pucciniego. Muzyka ukazuje nam delikatność uczuć i namiętne emocje, burzliwość związków międzyludzkich i nieśmiałość pierwszych wyznań, beztroską zabawę i cierpienie. Całość zagrana jest miękkim dźwiękiem, czasami może nazbyt stonowanym, ale dyrygent pamięta, by wydobyć na pierwszy plan głosy solistów.

Nie dla tego jednak, który tak świetnie umie prowadzić orkiestrę, część publiczności wybierze się na tę "La Boheme". Magnesem jest przede wszystkim nazwisko Mariusza Trelińskiego, który klasycznym dziełom stara się nadać nowy sceniczny kształt. Kto jednak spodziewa się, że w znanej opowieści o miłości Mimi i Rudolfa odnalazł inne treści, będzie rozczarowany. Reżyser zrezygnował, co prawda, z XIX-wiecznej scenerii, na poły realistycznego, na poły cukierkowego obrazu życia paryskiej cyganerii. Przeniósł akcję w dzisiejsze czasy, w mglisto-deszczową noc rozjaśnianą zimnym, sztucznym światłem, ale to właściwie wszystko. Prawdziwa miłość pozostała, bo jest zawsze taka sama i w każdej epoce nie wszyscy umieją sobie z nią poradzić.

W spektaklu jest klimat przeniesiony z filmu Mariusza Trelińskłego "Egoiści", obraz bohaterów jak ćmy lgnących do światła nocnych klubów i pozornie upojnych rozrywek, a naprawdę zagubionych i bezradnych wobec miłości, która mogłaby nadać ich życiu sens. Ale o tym opowiada stara "Cyganeria", tak więc najcenniejszy w tej inscenizacji jest fakt, że potwierdza ona nieprzemijającą wartość klasycznego operowego melodramatu.

Nie wszystkie pomysły reżysera i scenografa mają tę samą wartość. Zdecydowanie lepiej wypadają akty nieparzyste: pierwszy ukazujący beztroskę młodych ludzi żyjących z dnia na dzień oraz trzeci - przeniesiony z paryskich rogatek (jak jest w oryginale) pod nocny klub oferujący erotyczne atrakcje. W tej scenerii moment, gdy Rudolf odtrąca miłość Mimi, nabiera szczególnego dramatyzmu.

Rozczarowuje akt II - zabawy w Momusie - złożony z inscenizacyjnych kalek, jakimi od dawna żywi się teatr operowy, zwłaszcza niemiecki, próbujący szokować konserwatywną publiczność pseudonowoczesnymi obrazkami. Z kolei w finale "La Boheme" reżyser nie bardzo wie, co począć z bohaterami, i zamiast wzruszającego obrazu śmierci mamy ich plątaninę po scenie, uzupełnioną nieporadnymi tańcami kilku statystek. Na szczęście, znów pięknie gra orkiestra.

Wśród wykonawców rozczarowują Jekatierina Sołowiewa (Mimi) i Karina Czepurnowa (Musetta), obdarzone typowymi wadami rosyjskiej szkoły, której obca jest wokalna subtelność, piano zaś to jedynie sztuczka wokalna, a nie sposób na ukazanie autentycznych emocji. Na ich tle bardzo korzystnie prezentuje się Siergiej Semiszkur, z dużym wyczuciem stylu interpretujący partię Rudolfa. Wyrównany tercet tworzą Mikołaj Zalasiński (Marcello), Grzegorz Pazik (Schaunard) i najlepszy w tym gronie Wojciech Gierlach (Colline).

Giacomo Puccini "La Boheme", reżyseria Mariusz Treliński, scenografia Boris Kudlićka, kostiumy Małgorzata Szczęśniak, dyrygent Kazimierz Kord Teatr Wielki-Opera Narodowa, premiera 30 marca

JACEK MARCZYŃSKI






    strona główna     recenzje premier