20-06-2006


Odczarowany flet






     Czy „Czarodziejski flet" pozbawiony masońskich odniesień i symboliki, bajkowej przypowieści o zmaganiach dobra ze złem, humanistycznego przekazu o cudownościach, jakie mogą być udziałem wybaczenia, to wciąż „Czarodziejski flet"? Mozarta i Schikanedera? Nie. To już tylko „flet" Achima Freyera. Imponujący inscenizacyjnie, płytki interpretacyjnie, mierny reżysersko i fascynujący estetycznie. Opera Narodowa pozwala się o tym przekonać.

Niestety, pozwala również przekonać się o tym, że na stołecznej scenie dramatycznie brakuje pięknych głosów, które potrafiłyby stylowo przekazać zamierzenia mozartowskiego kunsztu. Wyjątkami pozostają jedynie: fenomenalna Joanna Woś jako demoniczna Królowa Nocy (koloratura o spintowej sile zdarza się raz na dziesięciolecia), staranny w każdej frazie, obdarzony ładnym barytonem Artur Ruciński (Papageno) i Remigiusz Łukomski (przyjemny bas Sarastro) oraz Adam Kruszewski w niewielkiej partii Kaznodziei.

Starały się, ze zmiennym szczęściem, dobrze wypaść Trzy Damy (Katarzyna Grabska-Miroszczuk, Monika Lendzion, Małgorzata Pańko) oraz Jeanette Bożałek (Papagena). Słabiutkie możliwości wokalne prezentował Konrad Włodarczyk (Tamino), mizerne Paweł Wunder (Monostatos).

Problemem okazało się jednak nie tylko skompletowanie obsady i sama realizacja. Kłopot sprawiła również interpretacja muzyki Mozarta. Kierownik muzyczny przedstawienia - Kazimierz Kord - frapująco podjął uwerturę, ale nie udało mu się zatrzymać zainteresowania słuchaczy. Nie wszystkie frazy zyskały szlachetne wykończenie, nie wszystkie tempa zostały dotrzymane: zwalnianie w ramach jednego „numeru", bynajmniej nie opisanego przez kompozytora „rubato" to cecha niedoświadczonych dyrygentów. Tymczasem operę Mozarta prowadził kapelmistrz, dyrektor muzyczny Opery Narodowej. Aż wstyd powiedzieć, ale zdarzyło się nawet rozminięcie orkiestry ze śpiewakami.

Nie rozminął się natomiast z powołaniem pięknie, idealnie klasycznie śpiewający chór, przygotowany przez Bogdana Golę. Finałowa scena z jego (chóru) udziałem to Mozart w czystej postaci, to muzyka stanowiąca o swej urodzie i nieprzemijającej sile.

Nie ma tej siły realizacja Freyera, postawiona w świetnych, ekspresjonistycznych dekoracjach, które wszakże niepokoją, ale tylko przez pierwszy kwadrans spektaklu. Ten wybitny twórca (w Warszawie pokazał zachwycające „Potępienie Fausta" Berlioza) lokując akcję opery w szkolnej izbie, poświęcił przedstawienie marginalnemu zagadnieniu podziałów klasowych zakorzenionych w społeczeństwach - niezależnie od wyznania i stopnia cywilizacyjnego pozwoju.

Być może Freyer przemyca w swej wypowiedzi wiele aluzji, nacechowuje je symboliką, jednak natrętne przywiązanie do jednego tylko punktu odniesienia czyni „Czarodziejski flet" ubogim, zmienia w publicystykę, sprowadzoną do funkcji plakatu. A przecież w teatrze chciałoby się, kontemplując sztukę, zatopić w refleksji. Jedyna, jaka nasuwa się po obejrzeniu najnowszej premiery ON, to ta, że flet zagrał bez czaru.



Michał Lenarciński




    strona główna     recenzje premier