29.VI.2006


Mozart upupiony



Miał być czarodziejski flet, wyszła szkółka z Bolkiem i Lolkiem.


            To już szósta inscenizacja „Czarodziejskiego fletu” w wykonaniu Achima Freyera, światowej sławy niemieckiego specjalisty od oper. Czy nie nadwerężył już czasem swojej inwencji interpretacyjnej? Mozartowską baśń o ludzkiej drodze przez las prób do dojrzałości, do spełnienia się przez miłość, umieścił w klasie szkolnej – zakładając, że to tu dokonuje się nauka życia w kapitalizmie z jego wyścigiem szczurów. Walką o duszę Tamina obarczył ciało pedagogiczne. Mag Sarastro ma nie tylko etat dyrektora, ale i atrybuty dyktatora; jego pedle to oprawcy w spiczastych kapturach Ku-Klux-Klanu, zaś Królowa Nocy pełni funkcję opozycjonistki. Reżyser udzielił paru wypowiedzi sugerujących związek przedstawienia z dzisiejszą kondycją państw bloku wschodniego. Kierunek jego rozumowania ilustruje program wypełniony portretami Marksa, Mussoliniego, Castro, Lenina, Kim Ir Sena. Miejsca dla wizerunku niejakiego Mozarta zabrakło.

Gdyby się tu jednak zmieścił, i tak nie przysłoniłoby to faktu, że cała koncepcja spektaklu nie ma sensu. Polityczne spostrzeżenia to stek komunałów, nie wiadomo zresztą, jakich czasów dotyczących: ubiegłego wieku czy naszego. Pod względem artystycznym semantyka rozjeżdża się tu z plastyką, a obie razem z muzyką. Bo może faktycznie współczesna szkoła jest wylęgarnią kapitalistycznych schorzeń. Ale przecież nie szkoła z obrazka Freyera! To skrzyżowanie przedpotopowej freblówki z poetyką Bolka i Lolka!

Niech sobie będzie Królowa Nocy komiczną nauczycielką z piramidami włosów na głowie. Tyle że nie dla takiej postaci Mozart pisał tę nieprawdopodobną arię koloraturowych skoków. Jak zgrać taką muzykę z taką postacią w takiej scenerii? Co rozumnego pozwala koegzystować obskurnemu fartuchowi szkolnej woźnej (z której później wykiełkuje Papageno) z quasi-egipską peruką jej „dyrektora” Sarastra? Inscenizator z dezynwolturą, mówiąc szczerze, dość bezczelną, wkłada w widowisko, co podleci. A to odniesienia do nazizmu (palenie książek podczas „próby ognia”), a to zdjęcia z ataku na WTC (żeby było aktualniej), a zaraz obok dowcip klozetowy z Papagenem przesiadującym z wybranką w wygódce. Co kto lubi.

Szczęśliwie Freyer nie popełnia błędów debiutanta: na przykład nie działa wbrew muzyce. Nie przeszkadza też śpiewakom – ale tylko w śpiewie. Maski przesłaniające twarz odbierają im ważny środek ekspresji: mimikę. Skądinąd od strony wokalnej spektakl także nie zachwyca. Ratuje się Artur Ruciński jako Papageno, Adam Kruszewski w epizodzie Kaznodziei i świetny chór. Jeśli śmiałbym się czepiać Kazimierza Korda, to może o zbyt wolne tempo tam, gdzie chciałoby się żwawiej, choćby w arii Papagena. Jak tu jednak wkładać wigor w arię rozpoczętą z łaski reżysera spuszczaniem wody w klozecie? Gdyby widownia Teatru Wielkiego umiała buczeć, pewnie już czytalibyśmy sprawozdania z kolejnej bitwy o operę. Kolejnej – choćby w ślad za batalią wiedeńską Krystiana Lupy („Czarodziejski flet”) i paryską Krzysztofa Warlikowskiego („Ifigenia na Taurydzie” Glucka), gdzie reżyserzy przenieśli z dramatu do teatru muzycznego swoje czytanie rzeczywistości przez sztukę: prowokacyjne, łamiące tabu, wyrywające z błogiego spokoju. A także swój ostentacyjny antytradycjonalizm. Eleganckie widownie odpowiedziały tam dezaprobatą wyrażoną buczeniem; tumult, sądząc z doniesień, był całkiem spory. O warszawskiej premierze „Czarodziejskiego fletu” nie da się, niestety, pisać w militarnej poetyce. Stołeczna publiczność przyjęła widowisko z szacunkiem należnym utytułowanemu reżyserowi. Klaskano powściągliwie, nikt się nie ośmielił zrobić buuuuu...

Szkoda.



Jacek Sieradzki


    strona główna     recenzje premier