20-06-2016 |
i n f o c h o r | i n f o c h o r | i n f o c h o r | i n f o c h o r | i n f o c h o r |
Jedni wstają, drudzy buczą...
Kolejnych premier Mariusza Trelińskiego oczekuję zawsze z ogromną ciekawością, natomiast z dużo mniejszym niepokojem o to, co też tym razem "wymyśli" reżyser, ile konceptów zaczerpnie z popkultury, a ile z filmowej estetyki, która jest mu bardzo bliska. Staram się każde jego dzieło traktować jako odrębną wartość, bez szczególnego wnikania w to, co już w jego inscenizacjach się pojawiało, a co wcale nie musi być wynikiem twórczego wypalenia, a może jedynie znamionować indywidualny charakter pisma artysty. Nie od dziś wiadomo, że diametralnie różne opinie widzów i krytyków mogą być świadectwem silnych osobowości twórców spektaklu. Bo ci najczęściej budzą kontrowersje. Inscenizację wagnerowskiego "Pierścienia" Patrica Chereau w 1976 roku też przyjęto buczeniem, dopiero kilka lat później zaczęto dostrzegać w niej coś wyjątkowego i pięknego. |
Realizacja "Tristana i Izoldy" to kolejne wyzwanie jakiego się podjął inscenizator słynnej "Madame Butterfly". I naprawdę nie kroplówka pojawiająca się nie po raz pierwszy w spektaklach Trelińskiego jest tu najważniejsza, ani też rzekome odwołania do filmów takich reżyserów jak von Trier, Cameron, Scott czy bracia Wachowscy. W moim mniemaniu artyście udało się stworzyć tym razem dzieło dość ciekawe, trafiające - śmiem podejrzewać - nawet w najbardziej tradycyjne operowe gusta, raczej pozbawione niedomyślanych pomysłów inscenizacyjnych, które by odwracały w jakiś szczególny sposób uwagę widza od tego, co niesie z sobą muzyka Richarda Wagnera. Nie jest to bynajmniej realizacja, która budzi niepokój, drażni, w recepcji męcząca czy domagająca się ciągłej uwagi czy refleksji. I w odróżnieniu od dotychczasowych komentatorów premierowego przedstawienia, jego trzecia część wydała mi się pod względem teatralnym najbardziej interesująca, to co dotychczas w akcji scenicznej sączyło się i tylko lekko pulsowało, zaczyna nabierać w swej mrocznej tonacji wreszcie dynamiki. Najsłabsza zdecydowanie jest część druga, w której niewiele się dzieje, momentami nawet wieje nudą, bo też aktorskie wykonanie nie wzbudza szczególnych emocji - żar namiętności bohaterów wywołany eliksirem miłości jest tutaj raczej papierowy, nużący, statyczny. W postaciach zmagających się ze swoimi uczuciami nie ma olśnienia i fascynacji tym, co dzieje się w ich sercach. A i strach przed tym, co może ich spotkać jest kreślony naskórkowo. Nie ma też wspólnoty tajemnicy, jakiegoś niewidzialnego magnetyzmu, który by łączył kochanków. I tej monotonii nie udało się tutaj realizatorom przełamać. Trudno jednak uznać to przedstawienie, w konstrukcji nastroju chwiejne, za jakoś szczególnie nowoczesne, ale nie jest też - jak to próbują widzieć inni - w pomysłach przesadzone czy banalne. A to co dla niektórych jest sprzeczne z tym co zapisano w libretcie, jest niczym innym jak zwyczajną licentia poetyka reżysera. Zresztą wszelkie dosłowności, a już szczególnie w operze, wypadają najczęściej infantylnie i trywialnie. Ostatecznie jednak zawsze można zamknąć oczy i rozkoszować się samą muzyką, której genialność rewelacyjnie wydobywa z orkiestry Stefan Soltesz. Jest w tej interpretacji precyzja, żywiołowość i żar. Jest harmonia różnorodności tempa i rytmu, doskonale ze sobą współgrających. Wiesław Kowalski |