nr 45, 12.11.2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Hucpa i bezguście


Przygotowując śpiewogrę "Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale" Karola Kurpińskiego, Janusz Józefowicz odwołał się do oczywistych stereotypów polskości. Wszechobecna gomułkowska cepeliada, skupienie uwagi na blichtrze teatralnych ornamentów, jednowymiarowe odczytanie libretta oraz sztampowe prowadzenie postaci sprawiły, że spektakl razi ordynarną dydaktyką i niemal nacjonalistyczną propagandą.

    Nie jesteśmy operową potęgą. Próżno szukać w rodzimej literaturze scenicznych arcydzieł, które mogłyby konkurować z kompozycjami Mozarta, Verdiego czy Wagnera. Owszem, Moniuszko z powodzeniem pochylił się nad losem góralki Halki, świetnie zilustrował przygody braci Stefana i Zbigniewa, Szymanowski zaś w "Królu Rogerze" pokazał dramaturgiczny pazur. Lwią część spuścizny stanowią jednak dziełka o dyskusyjnej wartości artystycznej, lokalnym kolorycie, tematycznie hermetyczne, słowem - pozbawione uniwersalnych treści.

Nie inaczej jest z ukończoną w 1816 r. kompozycją Karola Kurpińskiego, powstałą do tekstu Jana Nepomucena Kamińskiego. To twórcza wariacja na temat operowego przeboju z końca XVIII w. - "Cudu mniemanego, czyli Krakowiaków i Górali" z muzyką Jana Stefaniego i tekstem Wojciecha Bogusławskiego. Historia miłości Basi i Stacha, mieszkańców podkrakowskiej Mogiły, i zemsty za odrzucenie przez dziewczynę zalotów Górala Bryndasa, wypływała z modnych podówczas folklorystycznych inspiracji. Sprytne zaś załagodzenie konfliktu między Krakowiakami i Góralami przez studenta Bardosa, który okazuje się dziedzicem wiejskich włości, doskonale wpisywało się w tendencje polityczno-narodowe sztuki romantycznej.

Wydobywając z archiwum w 150. rocznicę śmierci kompozytora - partyturę "Nowych Krakowiaków", jak często określano utwór Kurpińskiego, szefostwo TW-ON realizuje priorytetową ideę unarodowienia repertuaru stołecznej sceny. Jakkolwiek postulat jest poniekąd słuszny - przypomnę, że można jeszcze wystawić "Leszka Białego" Elsnera, "Tadeusza Chwaliboga" Serwaczyńskiego, "Hanusię z Pohulanki" Suchorowskiego - pierwsza w tym sezonie premiera zyskała oprawę nieznośnie anachroniczną. Trudno było jednak oczekiwać spektaklu zaskakującego, skoro jego realizację powierzono specjaliście od mizernej jakości widowisk telewizyjnych. Janusz Józefowicz nie należy bowiem do grupy bezkompromisowych wizjonerów, zdolnych folklorystyczne ramotki zamienić w pulsujące życiem opowieści, odnaleźć dodatkowe, ważne dla współczesnego odbiorcy sensy, stworzyć postaci z krwi i kości, oddalić od nich odium prowincjonalnych, spychanych na margines historii muzyki drobiazgów.

W efekcie widzowie zostali obrażeni spektaklem przewidywalnym i nudnym, przeznaczonym bardziej dla powojennej emigracji osiedlonej w Chicago aniżeli młodej publiczności drażnionej przedstawieniami Trelińskiego czy Warlikowskiego. Było więc sporo tańców w ludowych strojach (po prawdzie wykonywanych nierytmicznie i mało przekonująco), co rusz na salę wpadali, dziarsko machając ciupagami, hałaśliwi Górale, pojawił się nawet koń, który leniwie przeprowadził przez scenę drabiniasty wóz z sianem. Jeśli dodamy do tego tandetną scenografię Andrzeja Worona (młyńskie koło i niebieskie otwory imitujące Wisłę, stodołę, styropianową skałę, plastikowe ognisko i makietę czerwonych maków), sztucznie brzmiące dialogi, dodatkowo kiepsko nagłośnione, otrzymamy gotową receptę na spektakl zaściankowy, z pewnością niegodny Opery Narodowej. Tym większą siłę rażenia ma owa inscenizacyjna hucpa, że Józefowicz epatował banalnymi skojarzeniami na serio, ani na moment nie biorąc symboli polskości w nawias.

W chaotycznie zrealizowanym przedstawieniu z trudem odnajdywali się śpiewacy. Najlepiej wypadł Grzegorz Pazik w roli studenta Bardosa. Podjął próbę stworzenia postaci rzeczywistej i barwnej, choć niektóre kwestie (w ostatnim akcie) wypowiadał ze zbytnią emfazą. Dobrze do roli Basi, wiejskiej dziewki spod Krakowa, dobrana została Jeanette Bożałek. Jej ordynarna i krzykliwa barwa głosu, miejscami zbliżająca się do maniery śpiewu białego, w lirycznych dumkach zaskakująco łagodniała. Niezgorzej wokalnie poradził sobie z postacią Stacha Adam Zdunikowski, ale już Jonek Dariusza Pietrzykowskiego był głosowo niestabilny. Podobnie było z Małgorzatą Pańko, której Zosia uparcie nie chciała słuchać dyrygenta. Talentem komicznym niedostatki wokalne nadrobił Czesław Gałka w partii organisty Miechoducha, zaś jasnym punktem inscenizacji była rola mówiona Marcina Perchucia, który wcielił się w Ekonoma.

O ile buczenie dezaprobaty należy się reżyserowi, na aplauz zasłużył dyrygent Łukasz Borowicz. Pod jego batutą orkiestra brzmiała plastycznie, choć bywały i momenty kolorystycznie niemrawe, o barwie metalicznej i płaskiej. Jednak żwawe tempo i lekkość fraz, które Borowicz utrzymywał w tańcach, oraz nieuleganie zbytniemu sentymentalizmowi we fragmentach nastrojowych świadczy o znakomitym przygotowaniu partytury polskiego kompozytora. Tym większa więc może być złość widzów, że muzyczna wartość "Zabobonu, czyli Krakowiaków i Górali" Karola Kurpińskiego została przyćmiona nieudolną inscenizacją.



Daniel Cichy


    strona główna     artykuły prasowe