12-10-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Muzyka w prasie


    No, i stało się. Opera Narodowa, dwa lata temu "odzyskana", została teraz równie gracko odbita. U progu sezonu dyrekcja ogłosiła plany repertuarowe, a już po pięciu dniach musiała się pożegnać z gabinetami. Pamiętając, jak przebiegało poprzednie "przejęcie władzy" w Operze Narodowej, trudno się oburzać lub dziwić. Można tylko mieć nadzieję, że na jakiś czas (choć pewnie nie na zawsze) żegnamy się z wizją teatru akademijno-dworskiego. Michał Mendyk, publikując w "Dzienniku" z 22 września tekst pod znamiennym tytułem Koniec operowej smuty nie kryje satysfakcji i chyba zanadto daje się ponieść emocjom:

Wczoraj minister Bogdan Zdrojewski wydał komunikat o odwołaniu Janusza Pietkiewicza z funkcji dyrektora naczelnego Opery Narodowej. Ze słusznością decyzji trudno dyskutować. Ale z sensem polityki kulturalnej, która umożliwia czterokrotną rewolucję kadrową w tak ważnej instytucji w ciągu zaledwie 10 lat -zdecydowanie trzeba. [...]

Pietkiewicz, faktycznie dzierżąc w Operze Narodowej pełnię władzy (Ryszard Karczykowski pełnił w tym okresie funkcję dyrektora artystycznego tylko w sensie nominalnym), dokonał przewrotu, który śmiało porównać można do wizji Sokorskiego z 1949 roku. Z programu znikały stopniowo nowatorskie inscenizacje Mariusza Trelińskiego [...]. Wyrugowano też mniej ograny repertuar XVIII- oraz XX-wieczny, o kontynuowaniu eksperymentalnego, w całości poświęconego współczesnemu teatrowi muzycznemu cyklu "Terytoria" nie mogło być mowy. Celu Pietkiewicza nie stanowił jednak sam regres do konwencji monumentalnej, na poły rozrywkowej XIX-wiecznej opery burżuazyjnej, lecz ideologiczne przewartościowanie, które towarzyszyło owej zmianie kostiumu. Chodziło o twórczość lekkostrawną, konwencjonalną, nieporuszającą drażliwych tematów i zgodną z oficjalną - konserwatywną i narodową - linią ideową. [...] Byłemu dyrektorowi naczelnemu wystarczyły dwa lata, aby zepchnąć Teatr Wielki na krawędź przepaści i to w każdym aspekcie jego działalności. Pozostaje się cieszyć, że za kilka dni upiór opuści operę.

Autor wyraźnie "daje upust". Ale "burżuazyjna opera" brzmi trochę jak nie z tej opery (i nie z tego dziennika).

Nowym dyrektorem Opery Narodowej mianowany został Waldemar Dąbrowski, który zapowiada przywrócenie poziomu z czasów sławnych inscenizacji Trelińskiego (ten ostatni wraca na stanowisko dyrektora artystycznego) i podjęcie projektów zarzuconych przez Pietkiewicza. Chodzi między innymi o cykl "Terytoria" i zamówioną przed laty operę Pawła Szymańskiego. Annie Dębowskiej z "Gazety Wyborczej" (4 października) Dąbrowski powiedział m.in.:

Nie stać nas na angażowanie gwiazd, ale mamy wspaniałych twórców teatralnych. Postawimy na ciekawy repertuar w niepowtarzalnych inscenizacjach i będziemy szukać wschodzących talentów wokalnych. Wzorem dla nas będzie raczej Frankfurt i Amsterdam niż konserwatywny Mediolan. Moim marzeniem jest zrealizowanie idei wspólnoty sztuk pod jednym dachem.

Czekamy na efekty z życzliwym zainteresowaniem, choć nie bez sceptycyzmu, wiemy bowiem, że reaktywacje nie zawsze się udają, czego najlepszą ilustracją jest historia... właśnie zdymisjonowanego Pietkiewicza.

Porzućmy jednak strony dzienników, z sensacjami, które już jutro mogą się okazać nieaktualne, by zagłębić się w lekturę miesięcznika "Teatr", który znaczną część swego wrześniowego wydania poświęcił muzyce teatralnej. Zjawisko zostało oświetlone z dwóch stron: przez reżyserów (Anna Augustynowicz, Piotr Cieplak, Agnieszka Glińska) i przez twórców muzyki teatralnej (Paweł Mykietyn, Jacek Ostaszewski). Jest też esej Marcina Gmysa o reżyserii operowej, opatrzony freudowskim tytułem Partytura jako źródło cierpień, pełen błyskotliwych spostrzeżeń:

Charakteryzując stosunek reżyserów operowych do partytury w ostatnich trzech mniej więcej dekadach (licząc umownie od epokowej inscenizacji Pierścienia Nibelunga Patricea Chereau w stulecie istnienia instytucji Bayreuther Festspiele), wypada najpierw skonstatować narzucającą się oczywistość: w tej materii wszelkie tabu zostały już złamane. Partytura klasyczna, kanoniczna, będąca jeszcze nie tak dawno obiektem kultu, uważana za byt idealny, integralny, nienaruszalny, obecnie zaczyna przypominać zmizerniałą męczennicę, po której co rusz przetaczają się hordy barbarzyńców. Partytura, zamiast pozostać tekstem domagającym się swojej interpretacji, bywa teraz redukowana do roli pretekstu, przypadkowej trampoliny, od której reżyserska imaginacja odbija się już w pierwszym takcie, by szybować wysoko ponad pożółkłymi stronicami, zaczernionymi niegdyś przez jakiegoś zdziwaczałego autora smarującego swoje ezoteryczne kropeczki i chorągiewki. [...]

Współczesne dyskusje na temat "reteatralizacji" spektaklu śpiewanego zmierzają do cokolwiek już wyświechtanej konstatacji, że od kilku dziesięcioleci tylko reżyserzy ratują cały ten kiczowaty skansen zwany operą od wizyty bezwzględnego komornika, chociaż — nawiasem mówiąc — w jej ponad czterowiekowej historii nie zdarzył się chyba nawet jeden rok bez przynajmniej kilkuset prapremier. Ale gdy oglądamy dziś rejestracje niektórych, okrzyczanych inscenizacji przedwczorajszych bogów sceny operowej - by wymienić tylko Zeffirellego czy najbardziej pojętnych uczniów Felsensteina, Gotza Friedricha i Harry'ego Kupfera - trudno oprzeć się wrażeniu, że ich statyczne, jak na dzisiejszą wrażliwość, spektakle błyskawicznie posiwiały, że niewiele pomaga im nawet fakt, iż dla potomności utrwalił je guru operowej realizacji wideo Brian Large. Świadomość zaś, że to właśnie muzyka, czasami starsza od tych inscenizacji o całe stulecia, prezentuje się przy nich niczym chrupiący obwarzanek przy kromce spleśniałego razowca, zaczyna budzić niepokój. No bo kto nam dzisiaj zagwarantuje, że za trzydzieści, czterdzieści lat następne pokolenia z identyczną obojętnością nie potraktują inscenizacji Carsenów, Konwitschnych, Sellarsów, Mussbachów czy McVicarów, a więc reżyserów, którzy budzą w nas tyle namiętności. A jednak bez ryzyka można stwierdzić, że muzyka Handla, Mozarta, Wagnera, Berga, Strawińskiego czy Brittena pozostanie. Nie ma więc powodów do niepokoju. Chyba też w przyszłości reżyserom oper nie zabraknie wyobraźni. Jeśli już nie będzie żadnego tabu do złamania, to je najwyżej wymyślą.



Red.